Recenzja filmu

Palm Springs (2020)
Max Barbakow
Andy Samberg
Cristin Milioti

Nieznośna lekkość bytu

Wizyta  w "Palm Springs" skutecznie poprawia nastrój, dając poczucie dobrze spędzonych 90 minut. Amerykanie mówią na takie filmy crowd-pleaser - stworzone, by roztapiać serca tłumów.
Nieznośna lekkość bytu
"Palm Springs" rozbiło bank w trakcie zeszłorocznego festiwalu Sundance. Tuż po premierze prawa do dystrybucji filmu stały się przedmiotem zażartej licytacji, która zakończyła się sprzedażą za rekordową kwotę 22 milionów dolarów. Nietrudno zrozumieć, co uwiodło hollywoodzkich włodarzy w debiucie Maksa Barbakowa. Reżyser do spółki ze scenarzystą Andym Siarą w błyskotliwy sposób odświeża dwie lubiane przez publiczność, a zarazem wyeksploatowane do cna konwencje: komedię romantyczną oraz opowieść o ludziach uwięzionych w pętli czasowej. Wizyta  w "Palm Springs" skutecznie poprawia nastrój, dając poczucie dobrze spędzonych 90 minut. Amerykanie mówią na takie filmy crowd-pleaser - stworzone, by roztapiać serca tłumów.



Pamiętacie "Dzień świstaka", w którym grany przez Billa Murraya pogodynek-mizantrop przeżywał w kółko ten sam dzień w prowincjonalnym miasteczku pośrodku niekończącej się zimy? Dla mężczyzny tkwienie w egzystencjalnym kołowrotku szybko stało się horrorem, z którego gotów był wydostać się za wszelką cenę. Nyles (Andy Samberg) i Sarah (Cristin Milioti)  z "Palm Springs" nie mają w sobie - przynajmniej na początku - podobnej determinacji. Po tym, jak kolejne próby ucieczki z pętli czasowej kończą się niepowodzeniem, nasi zakładnicy dochodzą do wniosku, że wieczne życie na jałowym biegu  nie wydaje się takie złe. Skoro ludzkie istnienie jest niczym więcej jak naznaczoną cierpieniem i porażkami drogą ku śmierci, czy nie lepiej skorzystać  z okazji i zjechać na pobocze? Zwłaszcza, gdy przymusowy przystanek na pierwszy rzut oka jawi się niczym wakacje w pięciogwiazdkowym kurorcie? Bohaterowie mieszkają przecież w eleganckiej rezydencji z basenem, nie mają żadnych obowiązków, a każdego wieczoru  czeka ich wielka impreza weselna, w trakcie której mogą zagłuszyć rozterki przy pomocy alkoholu, narkotyków oraz niezobowiązującego seksu. I nieważne, co by się działo, kolejnego dnia nie trzeba mierzyć się z konsekwencjami swoich czynów.

Jak się pewnie domyślacie, nihilistyczna sielanka nie może trwać w nieskończoność. Choć świat dookoła ulega resetowi, Nyles i Sarah dźwigają coraz pokaźniejszy bagaż doświadczeń, błędów i wyrzutów sumienia. Gdy między bohaterami zaczyna rozkwitać uczucie, film Barbakowa zamienia się w opowieść o szukaniu sensu w bezsensie, depresji maskowanej szerokim uśmiechem, a także o tym, że dojmująca pustka bywa mniej uciążliwa w towarzystwie bliskiej osoby. Twórcy biorą na warsztat tematy wagi ciężkiej, ale opowiadają o nich z zaskakującą lekkością. Jeśli znacie i lubicie twórczość współtworzonego przez Andy'ego Samberga komediowego tercetu The Lonely Island ("Hot Rod", "Popstar"), na seansie "Palm Springs" poczujecie się jak w domu. Film operuje podobnym - inteligentnym, a zarazem rozmyślnie głupawym - poczuciem humoru.


Nawet gdy fabuła odpływa chwilami w surrealistyczne rejony, "Palm Springs" nie traci emocjonalnego ciężaru dzięki odtwórcom głównych ról. Samberg jest tu na przemian uroczym wesołkiem, niedojrzałym egocentrykiem oraz wypalonym "przegrywem" odczuwającym paraliżujący strach przed zmianami. Znana z "Jak poznałem waszą matkę" Milioti gra z kolei neurotyczną dziewczynę z sąsiedztwa, traktowaną przez rodzinę jak czarna owca z powodu pociągu do alkoholu i nieodpowiednich facetów. Czarujący, świetnie skontrastowany duet wspiera na ekranie pierwszorzędny drugi plan na czele z J.K. Simmonsem w roli enigmatycznego Roya, który od czasu do czasu wprowadza chaos i przemoc w uporządkowaną rzeczywistość bohaterów.  

Choć "Palm Springs" zostało nakręcone jeszcze przed nastaniem ery koronawirusa, nieznośna lekkość bytu Nylesa i Sary oddaje znakomicie ducha czasów pandemii: znużenie, rutynę oraz dojmujące poczucie bezsilności. Obcowanie z filmem Barbakowa nie pogłębia jednak marazmu. Przypomina raczej, że skoro nie możemy liczyć w życiu na happy end, powinniśmy celebrować happy hours. Najlepiej w towarzystwie drugiej połówki. Wszak jak śpiewa w jednej ze scen Kate Bush: Za każdym razem, gdy pada deszcz, pojawiasz się w mojej głowie niczym przebłysk słońca. Po prostu wiem, że wydarzy się coś dobrego.
1 10
Moja ocena:
8
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones