Recenzja filmu

Midsommar. W biały dzień (2019)
Ari Aster
Florence Pugh
Jack Reynor

Rustykalny koszmar

Reżyser i scenarzysta Ari Aster debiutował w ubiegłym roku z "Hereditary", które mnie ominęło. Ale po seansie "Midsommar" nie odmówię sobie obejrzenia jego poprzedniego filmu.
Nie wiem, czy to dobry sposób na rozpoczęcie wpisu o tym filmie, ale trudno. Kojarzycie tę scenę z pierwszego "Shreka"? Na pewno, wszyscy znają "Shreka", nawet jeśli woleliby nie. Ale nie ja. 
- Ogry są jak cebula.
- Śmierdzą? (…)
- Nie! Warstwy! Cebula ma warstwy! Ogry mają warstwy! Cebula ma warstwy, dociera?

Otóż "Midsommar" też jest jak cebula. Odkrywa się go jak rzeczone warzywo – warstwa po warstwie. Niektóre z nich śmierdzą, w zasadzie to większość z nich, ale to dobrze. Niektóre niestety są nadgniłe i to już nie jest komplement. Albo inaczej – po odkryciu kilku pierwszych warstw, które splatają się ze sobą wprost idealnie i łechcą delikatnie nasze poczucie komplementarności, które mówi nam, że wszystko się perfekcyjnie zgadza, odkrywamy warstwy utworzone tak grubo szytymi nićmi, że przypominają węzeł gordyjski. Jednak po jego cierpliwym rozplątaniu docieramy do kolejnych warstw, które znowu pasują do tych odkrytych wcześniej.

(Nie wiem, ile razy użyłem w powyższym akapicie słowa "warstwa", ale pewnie zbyt wiele.)


To film z gatunku tych, których wady widać jak na dłoni, nie tylko dlatego, że akcja dzieje się podczas dnia polarnego w odciętej od świata szwedzkiej wiosce, której społeczność obchodzi dziewięciodniowe święto przesilenia letniego. Film ich nie ukrywa i nie maskuje. Bierze na klatę fakt, że nie wszystko tu musi się zgadzać i zazębiać. Nie próbuje na siłę wszystkiego wyjaśniać. Nie próbuje udawać czegoś, czym nie jest. I ja to podejście bardzo szanuję.

Osią scenariusza jest zderzenie kilku kultur - miejscowych mieszkańców społeczności wyznającej dziwny kult oraz racjonalnych przybyszów z USA i Wielkiej Brytanii, którzy w ogóle nie rozumieją, co tu się do ciężkiej cholery dzieje. I nie ma co im się dziwić - początkowe dziwnostki, z którymi się stykają, to raczej niewinne miki, które co najwyżej mogą wprowadzić w drobne zakłopotanie i konsternację - np. to że wszyscy mieszkańcy wioski śpią w domach podzielonych według wieku mieszkańców w dużych izbach, mają konkretnie ustalony porządek dnia, specyficzne rytuały i są w zasadzie jedną wielką komuną. Wiadomo, że coś jest nie tak, ale nie wiadomo jeszcze co. Lecz po tym, przyznaję, dość przydługim wstępie, film rozkręca się coraz bardziej i zaczynają się dziać rzeczy coraz trudniejsze do wytłumaczenia, coraz bardziej niepokojące, aż do momentu ich eskalacji.


I ten czas, kiedy wsiąkamy w obcą nam kulturę, która skrywa swoje mroczne sekrety, jest zdecydowanie najlepszym momentem filmu. Chłonąłem tę ludową, rustykalną atmosferę całym sobą i skrzętnie odnotowywałem wszelkie szczegóły i smaczki, choć pewnie nie wszystko udało mi się zarejestrować. Bardzo zgrabnym zabiegiem w tym pomagającym widzowi okazało się uczynienie jednym z głównych bohaterów tubylca, który wyemigrował za granicę na studia oraz młodego uczonego, który zajmuje się europejskimi wierzeniami ludowymi w celach naukowych. Oni wyjaśniają niezbędne minimum, którego widz potrzebuje, żeby wejść do tego świata.

A w tym wszystkim pomagają FENOMENALNA scenografia i DOSKONAŁE zdjęcia, które ukazują scenografię w pełnej krasie i zwykle w pełnym słońcu, przypominam. Do tego muzyka ludowa, którą okraszono film - co ciekawe większość muzyki, którą się słyszy, pochodzi z samego otoczenia i zwykle jest grana przez postacie w tle uczestniczące w danych obrzędach. W warstwie technicznej jest tu naprawdę mnóstwo dobra.


No ok, jest dobrze, ale żeby nie było zbyt dobrze - wspomniałem, że autor nie boi się wad swojego filmu. Nie trzeba dużego wysiłku, żeby je wyłuskać - historia i ta cała "tajemnica" tej wiejskiej społeczności staje się w pewnym momencie bardzo jasna i oczywista, a momentami niestety boleśnie nielogiczna. Mało wspólnego z racjonalizmem mają też zachowania niektórych bohaterów w drugiej połowie filmu. Trafiają się w pewnym momencie filmu sceny, które są w niezamierzony sposób śmieszne, czym nie licują z powagą sytuacji. Sami bohaterowie też są "tacy se", tacy nie za sympatyczni, nie za ciekawi. Ale nie oni są tu najważniejsi.

Bo najważniejszy jest specyficzny system wierzeń tubylców, ich motywacje, ich kultura. Odkrywane tych elementów sprawia ogrom satysfakcji i z takim nastawieniem najlepiej iść do kina. Bo warto.

Reżyser i scenarzysta Ari Aster debiutował w ubiegłym roku "Hereditary", które mnie ominęło. Ale po seansie "Midsommar" nie odmówię sobie obejrzenia jego poprzedniego filmu.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Kino fizycznego dyskomfortu - tak w trzech słowach mógłbym opisać najnowszy film Ariego Astera, twórcy,... czytaj więcej
Powiedzieć, że swoim pierwszym pełnometrażowym filmem, "Dziedzictwo. Hereditary", Ari Aster dał się... czytaj więcej
Równo rok temu Ari Aster był jeszcze nikomu nieznanym filmowcem, ale za sprawą świetnego debiutu... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones