Recenzja filmu

Midsommar. W biały dzień (2019)
Ari Aster
Florence Pugh
Jack Reynor

Opium dla jednostek

Najpierw był pogrzeb. Później było już tylko gorzej. Krótkie chwile, w których jedynie pozornie można było złapać oddech, wpuszczały do domu Grahamów cienkie snopy światła, ale tylko po to, by
Najpierw był pogrzeb. Później było już tylko gorzej. Krótkie chwile, w których jedynie pozornie można było złapać oddech, wpuszczały do domu Grahamów cienkie snopy światła, ale tylko po to, by traumatyzowany horrorem w każdym możliwym sensie widz, mógł lepiej przyjrzeć się tej rodzinnej tragedii w wersji 3XL. Za sprawą takiego oto dzieła Ari Aster dorobił się słusznego miana jednego z Szekspirów współczesnego kina grozy, a jego reżyserski, pełnometrażowy debiut, "Dziedzictwo. Hereditary", zyskał status klasyka już na etapie pokazów przedpremierowych. Nic dziwnego, że na kolejny film twórcy czekaliśmy przebierając nogami, ale czy przypadkiem nie jest tak, że kult, jakim niemal natychmiast obrósł pierwszy jego duży utwór, bardziej zaszkodził, niż pomógł drugiej głośnej pozycji z jego filmografii? 

Za ciosem Ari Aster poszedł szybko i sprawnie. W półtora roku po premierze "Dziedzictwa" kina otworzyły podwoje dla jego nowego filmu pod tytułem "Midsommar. W biały dzień". Zgodnie z rozbudzonymi przez zwiastun oczekiwaniami okazał się on współczesną wariacją na temat "Kultu" z 1973 roku, pokazującą, że wysokooktanowy horror wcale nie musi być skąpany w gęstym mroku i wręcz automatycznie nasuwającą tym samym porównania nie tylko ze wspomnianym arcydziełem Robina Hardy’ego, ale i ze "Lśnieniem" Stanleya Kubricka, brawurowo zinterpretowanym przez Zacka Snydera "Świtem żywych trupów" Georga A. Romero czy "Długim weekendem" Colina Egglestona.

Nawet do tak wąskiej kategorii rozgrywającego się w pełnym świetle dreszczowca "Midsommar. W biały dzień" ledwo jednak przynależy. Obraz budzi całe spektrum reakcji, nie wyłączając zniesmaczenia, przerażenia czy napadów śmiechu. Znamienne, że te ostatnie są udziałem widowni podczas scen kluczowych dla zrozumienia istoty tego skandalicznie niedocenionego filmu. Inna sprawa, że twarda skorupa powagi rzeczywiście pęka tu w niektórych miejscach, odsłaniając bardzo ostrożnie dozowany humor.


Rękę reżysera o nietuzinkowym podejściu do tematu widać już w prologu dzieła. Wstęp, który w innym filmie pełniłby zapewne funkcję przystawki przed daniem głównym, tutaj serwuje sekwencje pierwszego sortu. Przewiercająca głowę na wylot scena rodzinnego dramatu (ach, te rodzinne dramaty!), dotykającego graną przez Florence Pugh Dani, poraża wyrafinowanym artyzmem, mistrzowskim prowadzeniem kamery i fenomenalnym montażem. Aster składa tym samym obietnicę spektaklu grozy z bardzo wysokiej półki, której konsekwentnie dotrzymuje aż do końca. Odbywająca żałobę po stracie najbliższych bohaterka szuka tymczasem sposobu na odciążenie przetwarzającego niepojętą tragedię umysłu.

Okazja po temu nadarza się z chwilą, gdy jej chłopak, Christian (w tej roli Jack Reynor) dostaje propozycję wyjazdu do malowniczej, szwedzkiej, rodzimej miejscowości swojego kolegi, gdzie odizolowana od świata komuna odbywa coroczny festiwal. W Hårga oboje zastają widok jak z bajki: Mieszkańcy tańczą w ludowych strojach przy dźwiękach kojącej, etnicznej muzyki, śpią w malowanych w folklorystyczne ornamenty, drewnianych domkach, spędzają beztroski czas w anturażu urzekającej przyrody. Dalszy rozwój wydarzeń najlepiej podsumowuje natomiast stare porzekadło, że wszystko, co dobre szybko się kończy.


W bardzo błyskotliwy sposób zabawiono się tutaj percepcją widza. Ten sam obraz widziany pobieżnie znacznie różni się od tego, w jaki sumują się jego detale, jeśli tylko zadamy sobie trud, by przyjrzeć się im z bliska. OK, są tu sceny niepozostawiające niedomówień odnośnie patowej sytuacji nieszczęsnej pary, która nie do końca przemyślała swój wakacyjny wyjazd, ale podczas seansu jesteśmy prowadzeni w taki sposób, by z każdą chwilą coraz bardziej zdawać sobie sprawę, że głęboko zakorzeniony lęk przed obcą kulturą nie zawsze jest przedmiotem irracjonalnego atawizmu. Intrygujący folklor nagle odsłania swą rytualną twarz, wpisana w codzienność atrakcyjna estetyka – złowrogą symbolikę, a pozornie kusząca obyczajowość – moralne wykorzenienie.

Pewną pułapką okazuje się w tym przypadku wizualny perfekcjonizm. Scenografia, kostiumy, charakteryzacje czy podobnie psychodeliczna, co spożywane w Hårga napary z grzybków halucynogennych maniera zdjęć operatora, Pawła Pogorzelskiego, zasługują na Oscara. Piękno pierwszego kontaktu w dużej mierze odwraca jednak uwagę od strony merytorycznej filmu, budząc obawy o to, że ma on z definicji "dowyglądać" to, czego nie powie. A jednak, tym razem nie mamy do czynienia z przerostem formy nad treścią, nawet jeśli ta pierwsza rozkochuje w sobie publikę od pierwszego wejrzenia, a tę drugą należy odkodować. 

Jest w tym filmie bardzo wymowna scena, w której szlochająca Dani zaczyna miarowo wydawać z siebie jęki podobne do tych, jakie towarzyszą zazwyczaj seksualnym uniesieniom. Coraz liczniej otaczający ją członkowie hermetycznej społeczności zaczynają naśladować to nieartykułowane requiem, zupełnie jakby dawali wyraz solidaryzowaniu się z Dani w bólu; jakby chcieli go gremialnie zakrzyczeć i stłamsić, lub rozproszyć na całą grupę i tym samym zredukować jego porcje do mikroskopijnych rozmiarów. 


O czym jest zatem "Midsommar. W biały dzień"? O uzależniającym opium gromadnego współczucia. O wspólnocie wystawiającej słony rachunek wspieranym przez siebie jednostkom. O potędze stada i jego żarłocznym żywiole. O stowarzyszeniu umarłych indywidualistów mszczącym się na żywych i okradającym ich z osobistych cech, potrzeb, interesów, pragnień. O społeczeństwie. Przekaz nie jest jednak tak do końca jednoznaczny, na co może wskazywać zarówno wielość interpretacji, jak i całkiem stonowana względem mocno ekspresyjnej Toni Collette z poprzedniego filmu AsteraGino Astera, Florence Pugh. Czy względna, późniejsza obojętność granej przez nią Dani na makabryczny obrót wydarzeń to wynik działania psychodelików, czy może faktu, że dostaje ona to, czego podświadomie chce? "Midsommar" nie jest filmem tak genialnym, jak wybitne "Dziedzictwo", co nie ujmuje jednak niczego jego bardzo wysokiemu poziomowi. Nawet, gdy Aster demontuje lekką ręką gatunkową ikonografię, celem wykorzystania jej elementów jako budulca, nie jest profanem, a kapłanem i choć stoi on w rozkroku między tworzeniem a odtwarzaniem, oddaje się celebrowanemu obrzędowi z należnym namaszczeniem. 
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Kino fizycznego dyskomfortu - tak w trzech słowach mógłbym opisać najnowszy film Ariego Astera, twórcy,... czytaj więcej
Powiedzieć, że swoim pierwszym pełnometrażowym filmem, "Dziedzictwo. Hereditary", Ari Aster dał się... czytaj więcej
Równo rok temu Ari Aster był jeszcze nikomu nieznanym filmowcem, ale za sprawą świetnego debiutu... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones