Recenzja filmu

Melinda i Melinda (2004)
Woody Allen
Will Ferrell
Neil Pepe

Ucieczka do kina wolność

Oto kolejny film jednego z najbardziej "europejskich" reżyserów Ameryki. Nie ukrywam, zdanie to ściągnęłam od pewnego recenzenta, którego nazwiska, rzecz jasna, nie pamiętam. Jakkolwiek
Oto kolejny film jednego z najbardziej "europejskich" reżyserów Ameryki. Nie ukrywam, zdanie to ściągnęłam od pewnego recenzenta, którego nazwiska, rzecz jasna, nie pamiętam. Jakkolwiek pozwoliłam sobie na ten haniebny zabieg w konkretnym celu - jest to także moja opinia, którą najchętniej rozpoczęłabym tę recenzję. Allen serwuje zazwyczaj wyrafinowane, delikatne poczucie humoru (niektórzy określają je jako inteligentne, ale osobiście nie przepadam za tego typu kryteriami) oraz specyficzny nowojorski klimat, pachnący dla nas, Europejczyków swojskością. Pytanie - czy i tym razem wywiązał się z zadań, które niejako sam na siebie nałożył? Zacznijmy jednak od fabuły. Czwórka przyjaciół pragnących miło spędzić wolny wieczór zabawia się wymyślaniem historii Melindy, którą pokrótce poznali dzięki krótkiej anegdocie. Jeden z nich układa zabawną wersję wydarzeń na wzór komedii romantycznej, drugi widzi w opowiadaniu, doskonały materiał na tragedię. I tak rzeczona Melinda, przeżywa albo wielkie rozczarowania miłosne, albo pośród wielu perypetii odnajduje swoją drogę do szczęścia. Przyznacie, zabieg intrygujący. Tym bardziej, iż jedna wersja niemal niezauważalnie kończy się, by pozwolić rozwinąć się drugiej. Od zupełnego pogubienia się w sytuacji ratuje nas odmienna obsada dwóch wariantów przebiegu życia Melindy, połączona jedynie osobą Radhy Mitchell, odgrywającej tytułową rolę (role?). Właśnie - zupełnego. Z przykrością muszę przyznać, iż w pewnym momencie nie wiedziałam, nie tyle kto jest kim i kto jest z kim, ale nie mogłam sobie przypomnieć z którą z wersji mam do czynienia, z komedią, a może tragedią? Nie jestem pewna czy jest to wypadek przy pracy twórców filmu, czy zamierzony efekt zmuszający widza do przemyśleń. Bardziej prawdopodobny wydaje mi się jednakowoż wariant drugi moich własnych przypuszczeń. Niejednokrotnie niemal identyczne wydarzenia przedstawione zostały w filmie w zupełnie różnych konwencjach. I tak raz wzruszamy się widząc rozpacz Melindy i jej szaleńczą próbę wyskoczenia przez okno, by po chwili zaśmiewać się z nowej dziewczyny Hobiego (Will Ferrell), która w ten sam sposób stara się popełnić samobójstwo. Zabieg ten prowadzić by miał więc do pytania: co bardziej przypomina nasze życie - komedia czy dramat? Cóż, prawda, jak sugeruje Allen w zakończeniu filmu, leży pośrodku i choć możemy naszym jestestwem manipulować, nie jesteśmy w stanie wyzbyć się żadnego z wspomnianych elementów. Kompromis ten stanowi zresztą wielką zaletę "Melindy i Melindy", choć brzmi on może nieco banalnie, to jednak zawiera w sobie sporo prawdy. I właśnie taki jest cały film. Zawsze pośrodku, pogłębiając tym samym realizm. Utwór, jak to często u Allena bywa, nie powoduje u widza obłąkańczych wybuchów śmiechu ani też nie sprowadza milionów łez. Ogląda się go spokojnie, popijając ciepłą herbatę lub, jak w moim przypadku, kawę, wsłuchując się w delikatne brzmienie muzyki. Z chęcią i stonowanym zaangażowaniem zaglądamy do życia bohaterów, by choć przez chwilę porozmawiać z nimi w nowojorskich knajpkach o francuskim klimacie. Ten specyficzny dla europejsko-amerykańskiego reżysera klimat osiągnięto dzięki wielu zabiegom: doskonałemu wręcz doborowi ról - bohaterowie, w szczególności zaś kobiety, są, moim zdaniem, idealnym uosobieniem tego, co kojarzy się z inteligentami rodem z wschodniego wybrzeża, pastelowej palecie barw zastosowanej w zdjęciach, kostiumom, wystrojowi wnętrz, wspomnianej muzyce i wreszcie przypadkowym, zdawałoby się, dialogom. Jak niejednokrotnie zaznaczałam w moich recenzjach, wielką wagę przywiązuję do zdjęć. W wypadku "Melindy i Melindy" nie były one zbytnio widowiskowe. Vilmos Zsigmond, całkiem słusznie, poddał się wodzy reżysera, dzięki czemu możemy obejrzeć spójny oraz delikatny obraz. Na dobrą sprawę jedyne, co możemy ocenić jako dzieło poniekąd niezależne od Allena, to dwie kreacje aktorskie. Rzecz jasna, wizja postaci została z pewnością przedyskutowana wielokrotnie, lecz aktorom udało się "przemycić" nieco własnej osobowości. Wyjątkowo dobrze zagrała Radha Mitchell. W krótkim, bądź co bądź, okresie czasu stworzyła dwie zupełnie różne postaci i, co ważniejsze, w każdą z nich jesteśmy w stanie uwierzyć. Nie mniej profesjonalnie zagrał Will Ferrell, wcielając się w rolę życiowego nieudacznika. Pozostali aktorzy, choć niewątpliwie odznaczeni talentem, nie wywarli na mnie, niestety, większego wrażenia. Na filmach Woody'ego Allena powinno się bywać. Są one świetną formą rozrywki, pretendującej do nieco wyższego poziomu zarówno artystycznego, jak i intelektualnego, niż proponowana nam na co dzień, przepraszam za wyrażenie, sieczka. Łatwo więc domyślić się, iż moja ocena "Melindy i Melindy" jest jak najbardziej pozytywna i gorąco polecam ten film wszystkim tym, którzy potrzebują wysmakowanej ucieczki od szarości.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Ta reszta to błyskotliwe poczucie humoru, błyskotliwe dialogi, znerwicowani intelektualiści, rozterki... czytaj więcej
Agnieszka Majewska

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones