Recenzja filmu

Le Mans '66 (2019)
James Mangold
Matt Damon
Christian Bale

Starcie czterokołowych Tytanów

"Można nie pałać sympatią do wyścigów, tym niemniej nie przeszkadza to w żadnym stopniu w odbiorze nowej produkcji "Le Mans ‘66". Dzięki wprawnej reżyserii, zaliczające kolejne okrążenia
Ryk rozgrzanych do czerwoności silników, pisk hamulców rozpaczliwie walczących o powstrzymanie pędzącej na złamanie karku maszyny, pęd powietrza zdmuchujący czapki z głów, walka do ostatnich sekund dzielących kierowców od mety... Za takie właśnie wrażenia i emocje fani wyścigów kochają tę stosunkowo młodą dyscyplinę sportu. Przeciwnicy widowisk z żelaznymi potworami motoryzacji z góry zakładają jednak, iż niewiele zależy od osób siedzących za kierownicą. Jak mawiają krytykanci, cały sekret tkwi w liczbie koni mechanicznych pod maską, a kierowca ma w sumie niewiele do powiedzenia. Zadać kłam takiemu stwierdzeniu może choćby legendarny, 24-godzinny wyścig Le Mans, w którym człowiek musi wejść w idealną symbiozę z prowadzonym przez siebie pojazdem. Całodniowy maraton obciąża przecież w równym stopniu tak auto jak i sterującego nim śmiałka, nic zatem dziwnego, że wiele osób nie daje rady go ukończyć z powodu ekstremalnego wycieńczenia organizmu.



Można nie pałać sympatią do wyścigów, tym niemniej nie przeszkadza to w żadnym stopniu w odbiorze nowej produkcji "Le Mans ‘66". Dzięki wprawnej reżyserii, zaliczające kolejne okrążenia samochody wzbudzają w widzu pełen wachlarz emocji niezależnie od filmowych gustów. W dodatku film Pana Mangolda to nie tylko obraz traktujący o motoryzacji, ale również i o samych kierowcach oraz łączących ich burzliwych relacjach. Bez wsparcia najbliższych bowiem mało który uczestnik ukończyłby dobowy wyścig...



A takim właśnie szczęściarzem, którego kolejne związki kończyły się bolesnymi zawodami, jest Carroll Shelby (Matt Damon). Utalentowany i zaprawiony w bojach kierowca w 1959 r. jako jedyny Amerykanin ukończył wyczerpujący Le Mans, przynajmniej według fabuły filmu. Niestety, z powodu pogarszającego się stanu zdrowia mężczyzna zmuszony został zrezygnować z pasji. Obecnie, tj. w latach 60., zasłużony mistrz para się sprzedażą aut i ani myśli wracać z powrotem na tor... za kółkiem. Zupełnym przeciwieństwem statecznego wyścigowego emeryta jest z kolei Ken Miles (Christian Bale). Brytyjczyk o niewyparzonej gębie i nieposkromionym temperamencie ma w głębokim poważaniu wszelkie reguły tak długo jak może się ścigać... i wygrywać. Problem tkwi tylko w tym, iż pierwsze miejsca w wyścigach nijak nie przekładają się na sytuację finansową Milesa i jego rodziny. Traf chce, że jeden z wicedyrektorów motoryzacyjnego giganta Forda wpada na szatański pomysł promocji aut wyjeżdżających z pracujących na pełnych obrotach fabryk amerykańskiego kolosa. Lee Iacocca (Jon Bernthal) przekonuje bowiem właściciela marki do wystawienia samochodu w... prestiżowym wyścigu Le Mans zdominowanym przez Enzo Ferrari. Jedynymi przeszkodami stojącymi na drodze do sukcesu zdają się być: nieubłaganie upływający czas, stworzenie auta doskonałego, oraz... zatrudnienie najlepszego kierowcy pod słońcem.



Podobno zakazany owoc smakuje najlepiej i prawdopodobnie sporo jest w takim stwierdzeniu racji. Po dziś dzień pamiętam jak razem z moim dobrym kolegą tzw. psim swędem udało nam się zobaczyć w kinie "Wyścig" z 2013 r. na przedpremierowym pokazie. Pojęcia nie mam czy wpływ na mój odbiór dzieła Rona Howarda miał dreszczyk emocji czy zwyczajnie film był tak dobry, ale ów tytuł zrobił na mnie piorunujące wrażenie, któremu dałem upust w stosownej recenzji, bagatela, 7 lat temu. Skłamałbym, gdybym napisał, iż przy obcowaniu z "Le Mans ‘66" udało mi się przeżyć taki emocjonalny rollercoaster ponownie. Co prawda i format nie ten, bo tylko zwykłe DVD, i po bożemu, bo w zaciszu domowym... Tym niemniej obraz spod ręki Pana Mangolda i tak zafundował mi niespodziewaną atrakcję, tj. powrót do czasów, w których kino było pełne duszy, uroku, serca... i być może zwyczajnie lepsze.



Pasja zarówno wobec motoryzacji jak i samych kierowców jako profesjonalistów bije niemalże z każdego kadru. Ujęcia ukazujące piękno smukłych maszyn, buksujące koła czy bijące metalowe serce kryjące się pod maską są najlepszymi dowodami świadczącymi o niekłamanej miłości twórców do czterech kółek. Najważniejsze jednak, że dopieszczona wizualnie forma nie stanowi przerostu nad samą treścią, której trzonem jest relacja między duetem dwóch różnych jak dzień i noc profesjonalistów. Wypalony zawodowo, przygaszony Shelby stanowi idealny kontrast dla buntowniczego, pełnego wigoru i werwy Milesa. Dychotomiczność to podobna do pary Hunt – Lauda ze wspomnianego wcześniej "Wyścigu". Co prawda w recenzowanym tutaj tytule obeszło się bez steku wyzwisk i obelg adresowanych do konkurenta, tym niemniej do rękoczynów doszło również i w przypadku Carrolla oraz Kena. Kumpelskich w ostatecznym rozrachunku rękoczynów, które pozwoliły puścić dawne zatargi w niepamięć.



"Le Mans ‘66" to kino z pogranicza biografii i filmu sportowego, w którym to oba elementy są wyważone z zegarmistrzowską precyzją. Wydarzenia pchające do przodu fabułę płynnie przeplatają się ze zmaganiami na torze, zaś dramaturgia tak pierwszych jak i drugich jest podobnie wysoka. Czy to obserwujemy nierówną walkę Milesa ze skarbówką czy jego wyczyny za kółkiem, z ekranu nigdy nie wieje nudą. Na pewno w utrzymaniu uwagi widza pomagają świetnie nakreślone, i zagrane, postacie. Wiadomo, że z reguły zestawienie dwóch odmiennych charakterów w duecie to filmowy samograj, nie inaczej jest i w tym przypadku.



Lwią część zasług za nadanie głębi bohaterom przypisać można samym aktorom, a zwłaszcza szarżującemu Bale’owi. Odtwórca ról maści wszelakiej przyzwyczaił już dawno kinomanów do swych radykalnych przemian, czy to chudnąc na zawołanie do "Mechanika" czy następnie przybierając kilkadziesiąt kilogramów mięśni do "Batmana". W "Le Mans ‘66" nie uświadczymy tak drastycznej transformacji, aczkolwiek zapadnięte policzki Bale'a dobitnie pokazują, że po raz kolejny miała miejsce spora utrata wagi. Tak czy inaczej, przebojem jest brytyjski akcent aktora, który do spółki ze zmienioną barwą głosu daje iście komiczny, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, efekt końcowy. Inna sprawa, że według ciekawostek tak właśnie brzmi prawdziwy Bale... Bynajmniej przesadą nie byłaby sugestia, że w parze z Brytyjczykiem gros aktorów robiłby tylko za tło, Matt Damon z góry skazany był zatem na odsunięcie na drugi plan. Mimo wszystko starszy kolega po fachu stara się dzielnie dotrzymywać kroku prawdziwemu gigantowi aktorskiego rzemiosła. Inna sprawa, że i sama rola Shellby’ego nie daje aż takiego pola do popisu, mimo to kreacja w ww. filmie ujmy Damonowi nie przynosi.



Trudno by było przecenić udział samego reżysera w sukcesie widowiska. Filmowiec z pokaźnym stażem traktował "Le Mans ‘66" jako dzieło mające być przede wszystkim owocem pasji, nic dziwnego więc, że z uporem maniaka forsował ów projekt od blisko dekady. Szybki rzut oka na dorobek twórcy udowadnia, że Pan Mangold sprawdza się w przeróżnych gatunkach. Pod jego czujnym okiem powstały bowiem takie obrazy jak niedoceniony "Cop Land" z utytym Stallonem; "Przerwana lekcja muzyki", biograficzny "Spacer po linie"czy... komedyjka akcji "Wybuchowa para". To jednak pokaźne wpływy kasowe "Wolverine’a" i późniejszego "Logana" sprawiły, iż niemłody już reżyser otrzymał w końcu zielone światło na realizację upragnionego dzieła. Wspomniałem już wcześniej, że dobór kadrów, montaż i sposób w jaki nakręcone zostały sekwencje wyścigowe to koronkowa robota. Raz kamera przyczepiona jest do maski pędzącego samochodu, innym razem pokazuje deskę rozdzielczą ze szczegółami, w końcu i dynamicznie wychodzi poza kokpit celem ukazania przebiegu zmagań. Energii bijącej z tak sfilmowanych scen wystarczyłoby do napędzenia małej elektrowni.



W pogłębieniu doznań odczuwanych przez widza siedzącego przed ekranem pomaga i rewelacyjny dźwięk, w której to kategorii film zgarnął zasłużoną statuetkę Oscara. Niezależnie od formatu, subwoofer w kinie domowym nie ma łatwego życia, co rusz wydając z siebie basowe tony i pieszcząc uszy odbiorcy rozrywającymi powietrze rykami silników. Dźwięk przestrzenny sprawia z kolei, że nietrudno poczuć się jak biedny kierowca auta wrzucony w samo oko wyścigowego cyklonu.



Jeśli miałbym utyskiwać na recenzowany tytuł, to pewnikiem wytknąłbym twórcom nadmiernie widoczne użycie efektów komputerowych. Z jednej strony swym wykonaniem, podejściem do tematu i żywiołowością obraz przypomina kino ze złotej ery X muzy, z drugiej cyfrowo generowane kraksy czy rozmycia obrazu są niczym ości w przepysznej rybie, tj. wytrącają raczącego się wykwintnym daniem z równowagi. Aczkolwiek jeśli na osłodę dostajemy tak sugestywne sceny jak wyścig w rzęsistym deszczu z minimalną widocznością czy starcia niemalże dosłownie łeb w łeb, to można ekipie odpowiedzialnej za film wybaczyć graficzne sztuczki wciśnięte tu i ówdzie.



Z czystym sumieniem polecam "Le Mans ‘66" fanom dobrego kina, niezależnie od upodobań gatunkowych. Koniec końców nie spłodziłbym prawie trzech stron tekstu po rocznej przerwie od pisania, gdybym zawiódł się na szumnie promowanym hicie. Jak to zwykle bywa, zawsze podchodzę odrobinę sceptycznie do nowych filmów, toteż i dzieło Pana Mangolda ocenię odrobinę surowiej. Na chwilę obecną wydaję mi się, że w recenzowanym tytule zabrakło tego bliżej niezidentyfikowanego elementu, który sprawiłby, iż chciałbym szybko sięgnąć po niego ponownie. Któż jednak wie, może w przyszłości zapałam doń sentymentem, ogłaszając go nowym klasykiem kina biograficzno-wyścigowego? Na razie "Le Mans ‘66" musi wystarczyć tytuł "zaledwie" świetnej produkcji mainstreamowej, a to chyba i tak nieźle, czyż nie, drogi Czytelniku?

Ogółem: 8/10

W telegraficznym skrócie: film o co najmniej jedną długość za "Wyścigiem", ale i tak ze wszech miar solidny; gratka dla fanów motoryzacji... lecz nie tylko dla nich; świetne wyważenie elementów dramatycznych z dramaturgią zmagań na torze; montaż zarówno obrazu jak i dźwięku to hollywoodzka pierwsza klasa; popis Bale’a, stonowany Damon odsunięty na drugi plan; dynamika wyścigów zmiata kapcie z nóg; z tegorocznych Oscarów to pozycja obowiązkowa.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Johnny Cash? Kowboj. Logan? W sumie też kowboj. Christian Bale i Russell Crowe z "3:10 do Yumy"? Rozumie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones