Zastanawialiście się kiedyś, kim byli rodzice Lestera Burnhama? Co go ukształtowało, gdzie się wychował? Dlaczego w wieku cokolwiek dojrzałym odbiła mu, za przeproszeniem, palma? Takiemu normalnemu facetowi... Jeśli i Was nurtował ten problem, to wreszcie możecie poznać odpowiedź. Oto przed Wami jego protoplaści: Państwo Wheelerowie, April i Frank. Blondwłosa piękność i wieczny chłopiec w optymalnym wieku lat trzydziestu. Jeszcze nie liźnięci mackami czasu. Dwójka uroczych dzieci. Dom na przedmieściu. Przystrzyżony trawnik. Telewizor w salonie. Sympatyczni, życzliwi sąsiedzi. Samochód w garażu. Cudowne lata pięćdziesiąte. Normalność. Małżeństwo jak z obrazka, obiekt zazdrości i pożądania mniej atrakcyjnych znajomych. Cóż w tym dziwnego, jeśli swych ciał użyczyli bohaterom niegdysiejsi kochankowie z "Titanica": Kate Winslet i Leonardo DiCaprio? Chwila, może nie wiecie, kim jest Lester Burnham? Nie wierzę! Na wszelki wypadek przypominam, że chodzi o głównego bohatera "American Beauty". Jednego z najważniejszych obrazów poprzedniej dekady, a przede wszystkim filmu, po którym o Samie Mendesie zrobiło się naprawdę - i zasłużenie - głośno. Jego akcja również rozgrywa się na amerykańskich przedmieściach, w realiach klasy średniej, tyle że w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. I był gorzki, bardzo gorzki. "Droga do szczęścia" także nie pozostawia złudzeń. Już pół wieku temu pod pozorami tytułowego szczęścia skrywały się nuda, przyzwyczajenie, codzienna rutyna. W gorszym wypadku: frustracja i nienawiść.Widocznie pewne rzeczy się nie zmieniają, a pokolenia tak naprawdę tylko następują po sobie, niczego się nie ucząc. Wnioski skrajnie pesymistyczne, ale chyba prawdziwe. Kłopot w tym, że przyjmuje się je, nie do końca w nie wierząc. Czegoś "Drodze do szczęścia" brakuje, by jej w pełni zaufać, coś jest nie tak. Wheelerów nie tylko nie sposób polubić, ale i ich rozterki śledzi się bez większego przekonania. Film jest przegadany i zbyt dosadny. W gorszym znaczeniu tego słowa - niczego nie pozostawia domysłowi, żadnych wątpliwości, wszystko zostaje wywalone wprost. Aż się prosi o odrobinę powietrza, ironię, o jeden element, który by nie pasował do filmowej układanki, choćby miało być to realizacyjne potknięcie. Rzecz jest tak idealnie poprowadzona, że pobrzmiewa sztucznością, specyficznym rodzajem (nie)szczerości. O ironio!, trochę przypomina życie głównych bohaterów, jest bardziej manifestem niż oryginalną, wciągającą historią. Nie zmienia tego ani finałowa tragedia, ani naprawdę przerażająca, jak z horroru, scena z aparatem słuchowym... Parę słów trzeba poświęcić rewelacyjnej obsadzie. Można się zastanawiać nad rysunkiem poszczególnych postaci, ale zagrane jest to koncertowo. Od pierwszego planu po kilkusekundowe epizody, praktycznie wszystkie kreacje zostają w pamięci. Świetna jest choćby Kathy Bates w roli samozwańczej władczyni osiedla. Winslet to od dawna klasa sama dla siebie, także DiCaprio z roku na rok jest coraz lepszy. W tym filmie gra w pierwszym rzędzie ciałem, ruchem, a dopiero potem twarzą, głosem. I tylko Michael Shannon wzbudza pewne kontrowersje Pojawia się na kilka minut i ma rolę, w której może szarżować. Tyle starcza na nominację do Oscara?