Recenzja filmu

Constantine (2005)
Francis Lawrence
Keanu Reeves
Rachel Weisz

Między niebem a piekłem

Główny bohater filmu Francisa Lawrencea, John Constantine (Keanu Reeves), mógłby być widowiskiem samym w sobie. Wykreowana przed ponad dwudziestoma laty postać przez Jamie'go Delano, który
Główny bohater filmu Francisa Lawrencea, John Constantine (Keanu Reeves), mógłby być widowiskiem samym w sobie. Wykreowana przed ponad dwudziestoma laty postać przez Jamie'go Delano, który uczynił ją głównym bohaterem komiksu "Hellblazer", zyskała sobie miano kultowej już dawno temu. Zeszyty z jego losami rozchodzą się na całym świecie jak ciepłe bułeczki po dziś dzień i nic nie wskazuje na to, by coś w tej materii miało ulec zmianie. Constantine w interpretacji Reevesa to kawał niejednoznacznego i cynicznego skubańca. Rozwiany włos, blada cera, podkrążone i przepełnione smutkiem oczy oraz obowiązkowy papieros w dłoni. Żeby trzymać się aktualnej modły na filmowych idoli, nosi się na czarno i dysponuje arsenałem jakby NASA pracowało w jego garażu oraz oczywiście na każdego trupa ma kąśliwy komentarz (Bond się kłania). Komiks przedstawia go jako mrocznego, pozbawionego złudzeń faceta, który zamiast walczyć o sprawę, myśli o swoim tyłku, o który upomina się sam Szatan. Bo John ma dar, lub – jak sam woli twierdzić – przekleństwo. Znany przez nas świat to niejako między-wymiar, po jednej stronie jest Piekło, a po drugiej Niebo. Oba "obozy" uparcie walczą o wpływy na naszym ziemskim padole, wysyłając na niego swoich agentów: demony i anioły. Ich prawdziwa tożsamość jest oczywiście ukryta pod ludzką maską, a ich faktyczne oblicze mogą ujrzeć tylko naprawdę nieliczni. Zalicza się do nich właśnie nasz bohater.

Gdy był dzieckiem, miał już dość paskudnych wizji, więc targnął się na swoje życie. W ciągu tych kilku minut, gdy lekarze walczyli o chłopaka, ten zdołał już ujrzeć piekielne czeluści siódmego kręgu. Trzeba twórcom "Constantine'a" oddać – obrazek Los Angeles jako Hadesu robi pionujące wrażenie. Po powrocie do świata żywych, John postanawia odkupić swoje grzechy, mając nadzieję, że "następnym razem" trafi do Nieba. Od tej pory będzie odsyłać wszelkie demony, potwory i inne duchy... do diabła. Film Lawrence'a trzyma się na zadowalającym poziomie tam, gdzie opiera się całkowicie na swoim komiksowym pierwowzorze. Główna postać jest kapitalna, punkt wyjściowy fabuły – podobnie. Reszta jednak nieuchronnie dąży od pierwszych sekwencji aż do ostatnich w kierunku pretensjonalnego banału. Rozwój nielogicznych wydarzeń nie wywołuje żadnych emocji, nastawiony jest tylko na wyssanie czego się tylko da z potencjału efektów specjalnych. Jakikolwiek dramat oraz relacje bohaterów wyraźnie reżysera usypiają. Przebudza się jedynie z dziecięcą radością, gdy trzeba coś wysadzić albo wezwać jakiegoś szatańskiego syna w postaci homoseksualisty w idealnie skrojonym garniturze, żeby tylko główny bohater miał jak wykorzystać kolejny miotacz wody święconej.

Początkowe sekwencje, w których zostaje nam przedstawiona egzorcystyczno-okultystyczna profesja Constantine'a, obiecują wiele, ale nie mamy co liczyć na spełnienie tych obietnic. Reeves fizycznie pasuje do roli jak ulał, a potencjał komiksowego bohatera jest ogromny, ale scenariusz nie daje żadnych szans na jego pełną charakterystykę. Ogranicza wkład w film do wygłaszania sarkastycznych puent (humor w filmie jest całkiem niezły) oraz strzelania z mitologicznych zabawek o "star trekowym" zabarwieniu. Keanu bezradnie stara się unieść swoją postać, ostatecznie kończąc jako nowe wcielenie Neo. Jestem ciekaw, czy z lepszym scenariuszem udałoby mu się rozstać ze swoją kultową kreacją z "Matrixa". Rachel Weisz jako policjantka z początku nie wierząca w Piekło, demony i anioły, także nie miała zbyt wiele miejsca ani czasu na ekranie, by oddać przemianę bohaterki, z twardo stąpającej po ziemi przedstawicielki prawa, w "uświadomioną" siostrę samobójczyni (czyli skazanej na męki w ogniach Lucyfera).

Wyjałowiony fabularnie rynek horrorów czeka na zbawcę od lat. Sporadycznie pojawiające się naprawdę dobre produkcje gatunku nie zmienią faktu, że straszny horror to towar deficytowy. Lawrence tego nie zamierza zmieniać, choć miał na to znaczące szanse. W zamian wpisuje swój film w ramy wyznaczone przez takie tytuły, jak "Blade" czy "Van Helsing", czyli niby horrory, ale jednak kino akcji dla mas. Komu się ten stan rzeczy podoba, ma dobrze, komu nie – pozostaje mu wyłączyć na te niecałe dwie godziny mózgownicę i rozdziawić gębę, bo jest w "Constantinie" na co popatrzeć. Oprócz wizualnie wymuskanych kadrów nawiązujących do klasyki gotyckich dreszczowców, na widzów czekają jeszcze dwa warte uwagi smaczki. Są to dwie postacie drugoplanowe, w które wcielili się intrygująca Tilda Swinton i fenomenalnie groteskowy Peter Stormare. Pojawiają się na krótko, ale wrażenie pozostawiają niezatarte. To dzięki nim film przyswaja się bez bólu... chociaż i bez entuzjazmu.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
John Constantine zawodowo zajmuje się tępieniem demonów. Nie jest błędnym rycerzem ani natchnionym... czytaj więcej
Film Francisa Lawrence'a powstał na fali modnych ostatnio ekranizacji komiksów. Podobnie do takich... czytaj więcej
Powiem szczerze, że wahałem się wystawić taką, a nie inną ocenę (czyli 9), ale jednak to zrobiłem.... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones