Recenzja filmu

Blondynka (2022)
Andrew Dominik
Ana de Armas
Adrien Brody

Daleko od Normy

Wszyscy traktują ją jak naczynie, w które przelewają swoje obsesje, traumy i pragnienia. Sama Marilyn, a właściwie Norma Jean Baker, przez większość filmu pozostaje tworzywem bez właściwości,
Daleko od Normy
Chcę zobaczyć piekło z bliska – deklaruje w jednej ze scen matka tytułowej bohaterki, Gladys (Julianne Nicholson), gdy przemierza samochodem trawione pożarem Los Angeles. Słowa kobiety są świadectwem umysłu zdewastowanego przez chorobę psychiczną, a zarazem najkrótszym podsumowaniem nowego filmu Andrew Dominika. "Blondynka" – ekranizacja wydanej w 2000 roku powieści Joyce Carol Oates – ma niewiele wspólnego z klasycznymi hollywoodzkimi biopicami. Bliżej jej raczej do fantasmagorycznego horroru albo wizualnego eseju. Zamiast tradycyjnie pojmowanej historii twórca "Zabójstwa Jesse'ego Jamesa..." oferuje widzom doznanie – przeniknięcie za podszewkę mitu Marilyn Monroe oraz przejażdżkę po najciemniejszych zakamarkach jej świadomości. Jest to jednak podróż, która w równym stopniu frapuje i męczy, wydaje się aktem empatii oraz nadużyciem. Z pewnością więcej satysfakcji niż samo uczestniczenie w niej dostarcza konfrontacja opinii po seansie. 



Moja znajoma od dawna zafascynowana postacią Marylin Monroe narzekała ostatnio, że ma już dosyć filmów o gwieździe "Pół żartem, pół serio". Po co kręcić kolejny, skoro na przestrzeni dekad życiorys aktorki został prześwietlony praktycznie na wylot? Czy po tylu latach nie powiedziano już wszystkiego? Andrew Dominik ma najwyraźniej podobne zdanie, ponieważ głównym tematem jego dzieła jest zawłaszczanie i wyzysk MM przez inne osoby. Na bohaterkę patrzymy oczami ludzi, którzy odegrali kluczowe role w jej tragicznym, zaledwie 36-letnim życiu. Każdy chce w niej widzieć kogoś innego. Matka – zgniły owoc niespełnionej miłości. Agent i hollywoodzcy włodarze – atrakcyjne ciało, które należy posiąść i zniewolić. Drugi mąż, sportowiec Joe DiMaggio (Bobby Cannavale) – wymagającego opieki kopciuszka. Trzeci małżonek, literat Arthur Miller (Adrien Brody) – wspomnienie młodzieńczej miłości, a także źródło natchnienia. Prezydent Kennedy (Caspar Phillipson) – erotyczną zabawkę, którą w razie awarii można wyrzucić na śmietnik. Fani - niedostępny dla śmiertelników przedmiot fantazji. Wszyscy traktują ją jak naczynie, w które przelewają swoje obsesje, traumy i pragnienia. Sama Marilyn, a właściwie Norma Jean Baker, przez większość filmu pozostaje tworzywem bez właściwości, Zeligiem z fabryki snów pragnącym dopasować się do oczekiwań innych. Wiemy jedynie, że usycha z tęsknoty za niepoznanym nigdy ojcem, stara się bezskutecznie zerwać z wizerunkiem seksbomby, wreszcie marzy o dziecku, które obdarzyłaby uczuciem, jakiego sama nigdy nie zaznała. Poczucie wyobcowania, rozdwojenia między wykreowanym na potrzeby mediów image'em a prawdziwym choć nieokreślonym "ja" pogłębia transowa muzyka Nicka Cave'a i Warrena Ellisa brzmiąca miejscami jak soundtrack mszy beatyfikacyjnej.       



Odtwórczyni tytułowej roli Ana de Armas wykonała tytaniczną pracę, aby przeobrazić się na ekranie w Marilyn Monroe. Począwszy od wielomiesięcznych treningów w celu wyeliminowania kubańskiego akcentu, poprzez perfekcyjne odtworzenie kultowych fotografii oraz kadrów z klasycznych filmów, aż po wymagające odwagi, wycieńczające psychicznie sceny z życia MM, gwiazda "Blade Runnera 2049" włożyła w "Blondynkę" całe serce. Przy pełnym uznaniu dla jej wysiłku w trakcie seansu nie mogłem pozbyć się wrażenia, że oglądam najambitniejszą na roku studentkę szkoły teatralnej, która wszelkimi siłami walczy o podziw w oczach profesorów. De Armas, mówiąc kolokwialnie, zagrywa się. Niemal każda emocja, jaka maluje się na jej twarzy, musi zostać podniesiona do potęgi entej. Gwiazda potrafi zagrać "w głąb" i stonować środki wyrazu, co przynosi zresztą kapitalne rezultaty, jak na przykład w poruszającej scenie spotkania z matką w zakładzie psychiatrycznym. Zazwyczaj wybiera jednak opcję spalania się przed kamerą w myśl zasady "więcej znaczy więcej". Jest to niewątpliwie kreacja skrojona pod gusta Amerykańskiej Akademii Filmowej, która dwa lata temu przeoczyła świetny występ aktorki w "Na noże".       

Obstawiam niestety, że poza rolą de Armas reszta filmu Andrew Dominika nie wzbudzi już entuzjazmu wśród większości publiki. Luźna, epizodyczna struktura opowieści w połączeniu nieustannym zacieraniem granicy między jawą a snem, a także drażniącymi zabiegami formalnymi czynią "Blondynkę" dziełem hermetycznym, ocierającym się niekiedy o bełkot. Reżyser zmienia bezustannie kolory i formaty obrazu (od 4:3 po wąskie okienko rodem z ekranu telefonu komórkowego), jak gdyby o kształcie każdej kolejnej sceny decydował rzut kostką. Wątpliwości budzi również podejście do głównej bohaterki, którą autor "Choppera" postrzega wyłącznie w kategoriach ofiary. Czy nie postępuje w ten sposób jak czarne charaktery z jego dzieła próbujące przywłaszczyć sobie Monroe? Przemoc, jakiej Marilyn/Norma doświadcza regularnie ze strony otoczenia (nawet odgłosy zdjęć robionych przez paparazzi brzmią tu niczym wystrzały z pistoletu), na początku wywołuje wstrząs, ale z czasem zaczyna coraz bardziej nużyć. Jak na film aspirujący do miana medytacji nad mrocznym obliczem sławy i show-biznesu "Blondynka" zbyt często zbliża się do poziomu kina eksploatacji. Myślę sobie jednak, że taki był właśnie zamiar Dominika – pokazać wymyślony u zarania Hollywood system gwiazd jako obsypaną brokatem machinę terroru. Kto jak nie Marilyn Monroe poznał lepiej jej naturę?          
1 10
Moja ocena:
5
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones