"Wołyń" jest nie tyle filmem o ludobójstwie, co o erozji świata opanowanego przez symbole i przynależności. A te – jeśli dać im nieograniczoną władzę – za nic mają realne życie. Smarzowski niby
Na fotografii kłębowisko ciał – potwornie okaleczonych, wbitych w ziemię, półnagich. I cisza, bezruch pod czystym niebem, spokój ludzkich siedlisk, w których jeszcze przed chwilą tętniło życie. To Rwanda tuż po masakrze z 1994 r., kiedy Hutu wymordowali maczetami setki tysięcy swoich sąsiadów Tutsi. Ale fotografia śmierci – nawet najbardziej wstrząsająca – nie chwyta czasu, jest ślepa na to, co poprzedza nienawiść. Na wspólne lata i dni – płot w płot – katów i ofiar. Na rosnące napięcie, z którego w jednej chwili wybucha niewyobrażalna przemoc. Smarzowski w "Wołyniu" – opowiadając inną, ale jednak wciąż tę samą historię – rozsuwa zasłonę czasu: pokazuje, jak wygląda życie na tykającej bombie; przedstawia świat-mozaikę, gdzie współistnieją odmienne kultury, tradycje, języki, interesy i ideologie i który ginie bezpowrotnie w morzu krwi. Robi to w poprzek mitu o panującej na Kresach idylli – pięknej krainie tolerancji i współzależności. Owszem, jego Wołyń to tygiel z naszego narodowego imaginarium – po wódkę chodzi się do żydowskiego karczmarza, a potem rozpija butlę z ukraińskim sąsiadem – ale prymu nie wiedzie wcale wyobrażona "wspólnota obywateli", lecz wzajemna nieufność. Zbyt często zmieniają się tutaj porządki władzy, żeby mogła wykształcić się jakaś forma stabilnego społeczeństwa. Jakby historia uczyniła z Kresów laboratorium do testowania stanów wyjątkowych.
Bo "Wołyń" jest nie tyle filmem o ludobójstwie, co o erozji świata opanowanego przez symbole i przynależności. A te – jeśli dać im nieograniczoną władzę – za nic mają realne życie. Smarzowski niby trzyma się kurczowo jednej perspektywy – do piekła wędruje z córką polskich chłopów, Zosią Głowacką – ale w rzeczywistości maluje szeroką perspektywę: to klasyczny pejzaż albo wielowątkową powieść, miejscami coś w rodzaju "Ksiąg Jakubowych" Olgi Tokarczuk. Nikomu nie przyznaje się ostatecznej racji, nie relatywizuje przewin, nie wzbudza wstydu ani dumy – polityka, chociaż istotna, pozostaje podszewką tego świata, tłem, tak samo polifoniczna, jak poszczególne "głosy" członków wiejskiej społeczności. Chęć objęcia jak największej przestrzeni doświadczeń i idei widać w rwanej narracji, elipsach, które – zamiast utrudniać odbiór – wciągają nas w pieczołowicie odwzorowaną rzeczywistość Kresów. Immersja jest tu podstawową reżyserską taktyką, przez co film ogląda się na jednym wdechu, w stanie jednoczesnego szoku i zachwytu. Już długa, półgodzinna scena polsko-ukraińskiego wesela Heleny i Wasyla pozwala odczuć wewnętrzną niestabilność "skrwawionych ziem". To moment, w którym poznajemy większość bohaterów – Zosię, wydaną wbrew własnej woli za sołtysa Skibę, jej rodziców, ukraińskiego kochanka Petro, całą skomplikowaną siatkę wzajemnych powiązań polsko-ukraińsko-żydowskich. Z jednej strony dowiadujemy się o współcześnie wypieranej spuściźnie pokolonialnej: krzywdach, jakich doświadczyli ukraińscy chłopi ze strony polskich panów. O jawnej niesprawiedliwości i próbach wykorzeniania z narodowych tradycji. Z drugiej – na naszych oczach słuszne racje Ukraińców zamieniają się w mowę nienawiści: język czystki etnicznej i kultu wodza. W atmosferze nacjonalistycznej ruchawki ginie pojedyncze życie – miłość Zofii do Ukraińca okazuje się ekscesem, czymś istniejącym na przekór "historycznej konieczności”. I jakby wyczuwając to oderwanie od machiny historii – tę zwyczajność, emocjonalną prozę – kamera "łapie się" Zofii i trzyma kurczowo, śledzi wszystkie próby życia "na przekór", wyrwania się z objęć determinizmu, który tak naprawdę jest cudzym projektem i cudzą wolą. Stąd być może bierze się wrażenie "słabości" tej postaci – jej wycofania, bierności, poddania wydarzeniom. Ale czy Głowacka może być inna, skoro przemierza piekło stanu wyjątkowego? Tu nie ma miejsce na działanie, na indywidualne wybory – nagie życie dąży tylko do przetrwania. Chce pić, jeść – i żyć.
W skondensowanej formie "Wołynia" – czas wiruje: raz przychodzi Armia Czerwona, raz naziści, raz bojownicy UPA – niektórzy doszukają się pustki rekonstrukcji historycznej i nachalnego grania na emocjach (znak firmowy "smarzowszczyzny"). Same sceny rzezi mają jednak migotliwą postać – to tornado obrazów, które obraca w perzynę znajome widoki i wartości. Nie ma tutaj przesadnego epatowania śmiercią, raczej chłód faktu – jak na fotografiach z Rwandy – a miejscami "estetyka piekła" rodem z wybitnego "Syna Szawła". Długo myślałem również, czy Smarzowski – usiłując zniuansować swój film i pokazać różne racje – nie popadł w rodzaj naiwności. Niektóre symbole czy zestawienia ocierają się o kicz, choćby scena ucinania warkocza siekierą albo walki na cepy – rodzaj weselnych rytuałów – czy równolegle zmontowane kazania dwóch popów tuż przed wybuchem rzezi. Jeden nawołuje do tolerancji, przestrzega przed nacjonalizmem i stawianiem narodu ponad człowiekiem, drugi święci kosy i widły gotowe do zadawania śmierci. Taka prosta dialektyka, z której niekoniecznie musi się wyłonić jakaś synteza.
Jednak wątpliwości nikną w zestawieniu z aktualnością "Wołynia". Być może gdyby film został zrealizowany kilka lat wcześniej, jego siła rażenia byłaby mniejsza. Bo jak zbagatelizować te proste obrazy, kiedy analogiczne oglądamy na pierwszych stronach gazet? Kiedy ksiądz z ambony wzywa do nienawiści, a proporce z falangą zajmują przestrzeń do tej pory dla nich niedostępną – i jest to część naszej, nie tamtej, rzeczywistości? Krytycy filmowi są w tym miejscu jednomyślni – "Wołyń" jest przestrogą – oto, co może stać się ze światem, kiedy odda się go we władanie zideologizowanej nienawiści. Ta beznamiętność upadku szokuje – najpierw buduje się skomplikowaną rzeczywistość, podobną do tej naszej, ale w perspektywie globalnej, żeby w jednej chwili domek z kart rozsypać. Smarzowski swoim filmem ustawił się w roli jednoczesnego strażnika pamięci i profety – to głęboko humanistyczna postawa, tak jak humanistyczny, mimo chłodu, jest "Wołyń". Nie ma ucieczki przed historią, nie ma żadnego "końca człowieka". Pod maską porządku kryje się oblicze starego demona. Dzięki, Panie Smarzowski, za przypomnienie tej oczywistości. I to nawet jeśli z Pana filmu wyjdziemy pełni wątpliwości i lęków – bez odpowiedzi, czy ratunek w ogóle jest jeszcze możliwy.
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu