Nie znam Dominika. Nie znam tego chłopca, który ufarbował sobie grzywkę na heban, zamknął się w pokoju i postanowił utonąć w sieci. Nie znam jego obłudnych rodziców, historii ich wygasającej namiętności, ani licealistów tak wyluzowanych, że potrafiących ze swojej seksualności uczynić sztandar. Postaci z filmu Jana Komasy są dla mnie interesujące, ale nie jako refleksy świata za oknem – o nich opowiadają raczej skrzywdzeni przez oscarową kapitułę interpretatorzy fenomenu Facebooka – lecz jako figury z martwej przeszłości, kiedy demonizowanie globalnej sieci było odpowiedzią mediów na postępującą technicyzację społeczeństwa. W obliczu tego, film Komasy, choć ciekawy, jest spóźniony co najmniej o trzy lata. Dokładnie o tyle czasu, ile powstawał.
Niewiele mamy w Polsce obrazów tak niespełnionych. Nie żenujących, nie tragicznych, nie rozczarowujących – tych jest przecież pod dostatkiem – ale właśnie niespełnionych. "Sala samobójców" zbudowana jest z tak intrygujących konceptów, że można by nimi obdzielić całe polskie kino – odwrócone od współczesności, zadurzone w inteligenckim etosie, traktujące autotematyzm jak niegodną, prymitywną zabawę. Tym większa szkoda, że w ostatecznym rozrachunku bilans Komasy jest ujemny. Młody reżyser pokazał, że ma bogatą popkulturową wyobraźnię i świetne wyczucie stylu – potrafił zbudować scenę introdukcji bohaterów na wzór gry wideo, wykorzystać wątek homoerotyczny w kategorii dramaturgicznego dopalacza bez nadawania mu wielkiej, fabularnej wagi, wiarygodnie zainscenizować sytuację dramatyczną w wirtualnym świecie. Wyłożył się jednak na obrazkach z "rzeczywistości". Kiedy przychodzi do opisu bohaterów, jego film pęka od banałów. Uniwersalizująca historię operowa klamra? Spacery po szkolnych korytarzach, ilustrowane amerykańskim punk-rockiem? Chłopak z "Hamletem" na kolanach? Kamaan… Oczywiście, że znam Dominika. Znam gościa, który przepada w wirtualnym świecie, bo liczy, że właśnie tego wieczoru uda mu się pokonać smoka, uratować królestwo i przelecieć wróżkę. Tyle że ten gość ani nie wygląda, ani nie nosi się jak, świetny skądinąd, Kuba Gierszał.
Osobną kwestią jest animacja wykorzystana do zilustrowania wirtualnego świata. W samej koncepcji wizualnej – prymitywnej, inspirowanej mangą, ale i sieciówkami w stylu "World of Warcraft" – nie ma nic złego. Dysonans wprowadzają jednak przesadnie efektowne zabiegi operatorskie przypisane raczej fotorealistycznym obrazom w stylu "Avatara". W efekcie, rodzi się wrażenie anachronizmu. Szkoda, że autor postawił ukręcić z piasku bicz i zderzyć dwie tak nieprzystające do siebie konwencje animacji. Jego film to jak dotąd najambitniejsza i z tego względu najboleśniejsza porażka młodego kina w bieżącym roku.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu