Jednak "Don Jon" jako opowieść o pornonałogu to jedynie efekt uboczny rzeczywistej historii, jaką Gordon-Levitt chce nam opowiedzieć. Jego film to przede wszystkim próba odpowiedzenia na
O tym, że Joseph Gordon-Levitt zmyślnym reżyserem jest, mogliśmy się już przekonać. Jednak do tej pory aktor prezentował nam jedynie krótkie metraże. "Don Jon" (czyli pozbawiona scen pornograficznych wersja festiwalowego "Don Jon's Addiction") to jego pierwsze pełnometrażowe dzieło. Skok na głęboką wodę zakończył się sukcesem, choć aktor jako reżyser ma jeszcze kilka lekcji filmowego rzemiosła do przyswojenia.
Tytułowy Don Jon (w którego wciela się sam Gordon-Levitt) to młody Amerykanin włoskiego pochodzenia pędzący dość pustą egzystencję. Składają się na nią wypady z kumplami na miasto, wyrywanie kolejnych panienek, coniedzielne spowiedzi i częste bywanie na siłowni. Jest jeszcze jedna rzecz, bez której Jon nie potrafi się obejść. Jest nią pornografia. Bohater ogląda ją namiętnie, wręcz z obsesyjnym namaszczeniem. Choć nie może narzekać na brak seksu, to nie sprawia mu on większej satysfakcji. Jak sam będzie wielokrotnie powtarzał: porno jest lepsze niż seks. I wtedy spotyka blondwłosą seksbombę (Scarlett Johansson). Ma ona wszystko, czego tylko można sobie wymarzyć i Jon po raz pierwszy widzi się w roli monogamicznego partnera. A jednak nawet powab Barbary okazuje się niewystarczający, by odwrócić uwagę Jona od pornografii. Kiedy dziewczyna przyłapuje go na oglądaniu pikantnych filmików, wymusza na nim obietnicę zerwania z "obrzydliwym" przyzwyczajeniem. Czy jednak Jon będzie w stanie dotrzymać słowa?
Biorąc pod uwagę przypadłość głównego bohatera, można byłoby się spodziewać, że "Don Jon" będzie opowieścią o uzależnieniu od pornografii. I do pewnego stopnia rzeczywiście tak jest. Gordon-Levitt pokazuje, jak łatwo jest wpaść w pułapkę rozrywki tylko dla dorosłych. Po pierwsze dlatego, że jest na wyciągnięcie ręki i to w obfitości, która może przytłoczyć. Po drugie dlatego, że nawet kiedy nie ogląda się klipów w internecie, pornografia w wersji soft jest wszechobecna, czy to w formie okładek pism kobiecych, czy też reklam telewizyjnych. Seks stał się rutyną, jak chodzenie na msze czy na wykłady. Jest oczywistością, przez co trudno jest rozpoznać problem. Gordon-Levitt świetnie potrafił to pokazać, choć forma, jaką wybrał, nie jest specjalnie odkrywcza.
Jednak "Don Jon" jako opowieść o pornonałogu to jedynie efekt uboczny rzeczywistej historii, jaką Gordon-Levitt chce nam opowiedzieć. Jego film to przede wszystkim próba odpowiedzenia na pytanie, czym jest związek dwojga ludzi. Reżyser stara się odnaleźć klucz tajemnicy udanej relacji. I nie jest nią wcale ucieleśnienie seksualnych fantazji. Pożądanie, namiętność, a nawet pragnienie wspólnego życia nie są zdaniem Gordona-Levitta powodem do zakładania rodziny. Rzeczywista relacja wymaga sprzężenia zwrotnego. Tylko autentyczny kontakt, tylko zauważanie drugiej osoby jako jednostki, a nie nośnika cech, jakie nam się w niej podobają, mogą sprawić, że wkroczymy na wyższy poziom wtajemniczenia w intymności.
Nie jest to myśl szczególnie odkrywcza. I niestety Gordon-Levitt nie znalazł interesującego sposobu na jej prezentację. Jest o wiele ciekawszym twórcą, kiedy opowiada o przywarach i nałogach, niż kiedy próbuje być optymistą i mentorem. Dlatego też końcowa część "Dona Jona" zostawia pewien niedosyt. Wydaje się bezbarwna, pozbawiona polotu i naiwnie wtórna. Jest to tym wyraźniej odczuwalne, że początek filmu jest znakomity. Gordon-Levitt udowadnia, że bacznie przyglądał się mistrzom niezależnego kina, z którymi miał okazję współpracować jako aktor. Podpatrzone u nich rozwiązania wykorzystał do stworzenia fascynującego portretu narcyza mimo woli. Gordon-Levitt bawi się montażem, zdjęciami, a nawet dialogami. Dzięki temu początek filmu jest niebanalny i rozbudza apetyt na więcej. W uzyskaniu tak świetnego efektu bardzo pomocna okazała się reszta obsady. Scarlett Johansson może nie jest ideałem kobiecości, ale aktorsko radzi sobie z rolą lepiej niż dobrze. Jest pewna siebie, uwodzicielska i jednocześnie drapieżnie bezwzględna. Z łatwością jestem sobie w stanie wyobrazić, jak owija sobie nawet największego macho wokół palca bez większego wysiłku. Świetny jest również Tony Danza w roli ojca, który nie pozostaje obojętny na wdzięki potencjalnej synowej. Jeden gest jego dłoni jest zabawniejszy niż większość dialogów.
"Don Jon" pokazuje, że Gordon-Levitt ma wielki potencjał jako reżyser. Jego pełnometrażowy debiut to dobry fundament, na którym można spokojnie budować interesującą karierę. Jednak musi on znaleźć sposób na to, by oryginalny pomysł nie zamienił się we wtórną pointę. Wydaje się, że na papierze to banalnie proste zadanie. Jak poradzi sobie z tym Gordon-Levit? Miejmy nadzieję, że odpowiedź na to pytanie poznamy wkrótce.
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu