Gdy raz po raz trafiamy z bohaterami do łóżka, cała ta paplanina o rozliczeniach z przeszłością, kinie i sensie kosmosu ustępuje miejsca prawdziwemu kinu. Noé łączy klasykę z tandetnymi
Zaczyna się obrazem leżącej na łóżku i wzajemnie masturbującej się pary. Nie ma muzyki, kamera ani drgnie. Seks jest niesymulowany, a przynajmniej tak wygląda, toteż nietrudno się domyślić, jaki będzie finał. Biorąc pod uwagę fakt, że to nie jedyna ejakulacja w filmie, a obraz powstał w technologii 3D, sami dodajcie dwa do dwóch.
Na pozór mamy w tej scenie, jak zresztą w całym filmie, coś rewolucyjnego; coś, co zadaje kłam twierdzeniu, że "pornografia jest mężczyzną", że kamera zawsze uprzedmiotawia kobiece ciało (czego skrajnym wyrazem są mainstreamowe pornosy w konwencji point of view). Ale to złudne wrażenie, tak jak iluzją jest obyczajowa odwaga reżysera. Odarte z ciuszków eksperymentu "Love" to w gruncie rzeczy poczciwy, ultrakonserwatywny melodramat. I jeśli nie wierzycie, poczekajcie na scenę, w której do pary głównych bohaterów dołącza transseksualista – kamera robi się nagle tak samo wstydliwa jak bohater. I jak reżyser, dla którego granica transgresji jest najwyraźniej tuż za rogiem.
Historię miłości Murphy'ego (Karl Glusman) i Electry (Aomi Muyock) poznajemy w retrospekcjach, relacjonuje ją uwięziony w nudnym małżeństwie chłopak. Po odebraniu telefonu od matki swojej byłej dziewczyny, która twierdzi, że jej córka zaginęła, Murphy zaczyna poszukiwania. Jednocześnie wspomina burzliwy, masochistyczny związek; relację, jakich wiele, z wiadomym finałem i oczywistymi punktami węzłowymi: najpierw motylki w brzuchu, potem chętka na eksperymenty, zdrady, wreszcie – dramatyczne rozstania i gorzkie powroty. Przy okazji, Murphy okazuje się aspirującym reżyserem, który śni o kinie ostatecznym – filmie erotycznym, w którym seks i miłość będą jednością. Czyli: kino z potrzeby serca i niestety – ufundowane na samozachwycie.
Dziecko Murphy'ego nazywa się Noe, ktoś inny nosi imię Gaspar, w pokoju bohatera znajdziemy makietę "hotelu miłości" z "Enter The Void", a całość pęcznieje od nawiązań do poprzednich filmów reżysera. "Love" wolne jest jednak od formalnych szaleństw, mówi językiem pełnym wyblakłych estetycznych klisz i przeflancowanych ujęć. I jeśli historia miłości graniczącej z obłędem wybrzmiewa bez fałszywych tonów, jest to wyłącznie zasługą duetu Glusman-Muyock. Nie są to wielkie role, ale też nie muszą takie być: namiętność w scenach erotycznych jest tak odurzająca, że bez trudu wierzymy w każdą deklarację kochanków. Podają oni pretensjonalne frazy w sposób doskonale odzwierciedlający toksyczny stan zakochania.
Gdy raz po raz trafiamy z bohaterami do łóżka, cała ta paplanina o rozliczeniach z przeszłością, kinie i sensie kosmosu ustępuje miejsca prawdziwemu kinu. Noé łączy klasykę z tandetnymi rockowymi brzmieniami rodem z vintage porn i "pościelową" muzyką ze stocku. Zawiesza kamerę nad bohaterami, pokazuje ich ciała w najróżniejszych konfiguracjach, nie spieszy się w montażu. Mamy w filmie zarówno "sztukę miłości", jak i ostre rżnięcie, są też momenty, w których jedno płynnie przechodzi w drugie. Będę się upierał – wtórując bohaterom "Supersamca" – że świat byłby lepszym miejscem, gdyby pornosy były tak kadrowane, montowane i oświetlane.
Tradycja seksu jako przestrzeni niemal infernalnej jest w kinie Noé bardzo silna. Bohaterom "Love" co prawda do piekła daleko, a jednak nie czyni to filmu lżejszym. I właśnie ta powaga sprowadza reżysera na manowce. Gdy Sacha Baron Cohen w swoim "Brunonie" celował do nas penisem wielkości kinowego ekranu, miał świadomość, że będziemy rechotać. I śmiał się razem z nami. Noé tymczasem, próbujący niezmiennie trzymać widza pod butem, krzyczy: "ręce do góry!".
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu