Seans "Bach ke Zara" - zbyt pokracznego jak na horror, za mało zabawnego jak na parodię - w relatywnym spokoju będą w stanie przetrwać wyłącznie maniacy śmieciowego kina z prawdziwego zdarzenia.
"Martwe zło"Sama Raimiego, niezależny, niskobudżetowy splatter z początku lat 80. ubiegłego wieku, dość szybko zaczęto uznawać za dzieło przełomowe. Tak przełomowe, że wielu twórców filmowych w późniejszych latach czerpało z niego inspirację pełnymi garściami, szpikując swoje horrory (i nie tylko) niezliczoną ilością, świadomych lub nie, nawiązań. Oczywiście wśród zastępów "natchnionych" znadują się zarówno pozycje dobre - chociażby nowozelandzki pastisz "Deathgasm" (2015) - jak i te poniżej wszelkiego poziomu - np. "Il bosco 1" (1988), które zyskało sobie miano "najgorszego włoskiego horroru". No i jest jeszcze "Bach ke Zara"- bollywoodzka wersja kultowego obrazu... Tak, niedowiarki, ona naprawdę istnieje i jest tak zła, że trudno ją oceniać w jakichkolwiek ogólnoprzyjętych kategoriach jakości, co zresztą sugeruje już sam plakat. Choć może być trudno uwierzyć w taki stan rzeczy (przecież tyle śmierdzącego łajna wypuszczono już na rynek...), nie śmiem nikogo namawiać do przekonania się na własne oczy.
Archeolog Sharma z ziemi wygrzebuje dziwne znalezisko - księgę z ludzką twarzą na okładce. Mężczyzna po powrocie do domu wymawia zapisane w niej zaklęcie, przywołując do życia złe duchy, które opętują jego żonę. Obydwoje kończą martwi, ale to dopiero początek kłopotów, gdyż w okolicy akurat bawi się grupka przyjaciół.
Bollywood to Bollywood - można powiedzieć. Fabuła nie musi być zbyt złożona, drewniane aktorstwo jest znakiem firmowym gatunku, a płytkie dialogi wynagradzają piękne, wpadające w ucho i ujmujące nas - europejskich widzów - swoją egzotyką piosenki. No właśnie... W "Bach ke Zara" nawet muzykowanie nie pomaga, a wręcz szkodzi. Jedyny pełny utwór w filmie (poza nim jeszcze tylko dwa razy słyszymy odrobinę bollywoodzkiego zawodzenia) został doń wciśnięty na siłę pod postacią kiczowatego teledysku, oddzielającego krótki wstęp od właściwej akcji. Występ nie odbywa się w żadnej z filmowych lokalizacji, wśród wykonawców nie ma ani jednego z aktorów, a tekst nijak się ma do fabuły, pozostaje zatem tylko zadać pytanie: po co?
Po tej bezceremonialnej, całkowicie zbędnej wstawce, wreszcie przechodzimy do sedna, czyli do naszych bohaterów, nieświadomie wystawiających się na niebezpieczeństwo decydując się na przenocowanie w lesie, gdzie szaleją demony. Od tego momentu "Bach ke Zara"staje się niczym innym jak tylko plagiatem "Martwego zła" - plan reżysera, niejakiego Salima Razy, aby zafundować indyjskiej widowni powtórkę z rozrywki, został więc w pełni zrealizowany... Acz rozrywka jest to wątpliwa. Nie dość, że w filmie odtworzono w niezmienionej formie prawie wszystkie dialogi, sceny i nawet poszczególne ujęcia z oryginału (oczywiście nie zabrakło charakterystycznej, "płynącej" tuż nad ziemią kamery subiektywnej), co jest wystarczająco karygodne, to sytuację pogarszają jeszcze efekty specjalne rodem z przedstawienia szkolnego (agresywne sztuczne gałęzie, zawieszone na widocznych jak na dłoni linkach) oraz całkowity brak gore, czyli tego, w czym tkwiła jedyna nadzieja na uratowanie tej nieszczęsnej produkcji.
Mimo wszystko, żeby oddać twórcom sprawiedliwość, należy wymienić parę zalet "Bach ke Zara"; trochę naciąganych, ale wciąż zalet. Stylizacja na lata 80. jest bardzo wiarygodna i nie znając roku premiery wręcz niemożliwym byłoby odgadnąć, że dzieło powstało w 2008 - choć trudno jednoznacznie stwierdzić, czy nie jest to po prostu "zasługa" głodowego budżetu. Podczas seansu z pewnością wybija się również charakteryzacja opętanych, która, pocieszna i groteskowo efektowna zarazem, w pewnym dziwnym sensie robi nawet wrażenie... Gdyby tylko nie wyczuwalna coraz bardziej z minuty na minutę niepewność, do jakiego gatunku właściwie aspirował reżyser - komedii, horroru, a może filmu erotycznego (ach, te długie, leniwe gry wstępne...)? - może dałoby się nawet powiedzieć, że obraz ten ma jakiś klimat.
Mając na względzie zdrowie zarówno Waszej psychiki, jak i oczu, naprawdę powinniście porządnie się zastanowić, i to dwukrotnie, zanim zdecydujecie się poświęcić prawie 100 minut swojego życia na twór Razy. Seans "Bach ke Zara" - zbyt pokracznego jak na horror, za mało zabawnego jak na parodię - w relatywnym spokoju będą w stanie przetrwać wyłącznie maniacy śmieciowego kina z prawdziwego zdarzenia, gdyż w tym przypadku nawet powiedzenie "tak złe, że aż dobre" nie zdaje się na wiele.