Todd Haynes dał się poznać jako kronikarz obyczajowych przemian amerykańskiego społeczeństwa, terapeuta kobiet spętanych obyczajowym gorsetem oraz facet zakochany w muzycznych legendach. W swoim nowym i najlżejszym gatunkowo filmie przygląda się dla odmiany dzieciom, ich nieskrępowanym konwenansami umysłom oraz nieskażonemu cynizmem językowi.
"Wonderstruck" jest dla niego tym, czym dla
Martina Scorsesego był
"Hugo i jego wynalazek" – podróżą na peryferia własnej wyobraźni i bezpretensjonalnym wyznaniem wiary w kreacyjną moc kina.
Skojarzenie z
"Hugo" nie jest przypadkowe,
"Wonderstruck" powstał na kanwie prozy tego samego autora,
Briana Selznicka. Kluczowym rekwizytem – a wiedzcie, że film składa się z samych istotnych rekwizytów – jest tytułowa książeczka, kronika nowojorskiej wystawy osobliwości z początków XX wieku. W latach 70. czyta ją, pod kołdrą i z obowiązkową latarką w ręce, małoletni Ben (
Oakes Fegley). Osierocony przez matkę i opuszczony przez ojca, chłopiec znajduje się pod opieką ciotki. Lecz kiedy w wyniku wypadku zostaje porażony piorunem i traci słuch, postanawia wyruszyć do Nowego Jorku śladami patriarchy. Tymczasem gdzieś daleko, w innym świecie i innym czasie, głuchoniema Rose (
Millicent Simmonds) z Hoboken w New Jersey wysiada z pociągu na Manhattanie i rozpoczyna poszukiwania wielkiej diwy kina niemego…
Haynes prowadzi równolegle obydwa wątki, zaś każdy odmalowuje w innej konwencji. Historia Bena ma więc słodko-gorzki posmak, to rewiry młodzieżowego kina inicjacyjnego. Reżyser rozsmakowuje się we wszelkich rytuałach dzieciństwa, przygląda się przedmiotom, budującym tożsamość bohatera, a gdy akcja przenosi się na ulicę – wczuwa się w jej rytm i nastrój, podkręca nasycenie barw, daje przemówić funkowej muzyce. Opowieść o Rose to z kolei hołd dla kina niemego, w którym znalazło się miejsce zarówno dla nadeskpresyjnego aktorstwa, jak i korowodu postaci rodem ze slapstickowej komedii (z nieprzejednanym policjantem i wyfiokowaną damą na czele). Całość, bardziej niż realistycznym portretem epok rozdzielonych paroma dekadami, jest oczywiście destylatem wyobrażeń na temat dwóch Ameryk: tej z przedednia wielkiego kryzysu oraz tej z czasów obyczajowej rewolucji. W obiektywie wybitnego
Edwarda Lachmana obydwie są rajem utraconym, stanowią muzeum wspomnień zaklętych w przedmiotach i budynkach.
Fanom dotychczasowej twórczości reżysera
"Wonderstruck" może wydać się nieco zbyt mocno zanurzony w przeszłości; kojarzy się z cokolwiek archaicznym sposobem myślenia o kinie. Byłoby jednak błędem traktować nowy film
Haynesa jak błahostkę. Po pierwsze, to reżyser, który często nawiązywał dialog z szacownymi hollywoodzkimi klasykami, by wspomnieć legendę amerykańskiego melodramatu,
Douglasa Sirka. Po drugie,
"Wonderstruck" jest opowieścią o rzeczy ważnej, czyli o zachwycie nad światem w całej jego różnorodności; o umiejętności, którą tracimy z wiekiem. Fakt, iż bohaterowie są niesłyszący lub głuchoniemi, podkreśla tylko metaforę zawartą w tytule – to, całkiem dosłownie, film o byciu porażonym cudownością, o wzniosłości chwil, miejsc i sytuacji. Udany nie tylko dzięki doskonałym rolom
Simmonds i
Fegleya (fani
Julianne Moore i
Michelle Williams mogą spocząć, wybitne aktorki wchodzą tym razem z ławki rezerwowych), ale też dzięki kapitalnej inscenizacji wspomnianych dziecięcych "epifanii". Równolegle montowana scena pobytu bohaterów w tym samym muzeum historii naturalnej na przestrzeni niemal połowy wieku mówi w zasadzie wszystko. Jest w niej radość wielkiej przygody, ból związany z przeżywaniem jej w samotności, a także świadomość, że kino zostało stworzone, by ten rozdźwięk uchwycić.