Nie ma u Pawlikowskiego kolekcji trupów w szafie, nie ma spisku kleryków i uwikłanego w brudne sprawki komendanta policji, nie ma pustelniczki Danuty Szaflarskiej wyłaniającej się z lasu z
Są w "Idzie" sceny, które ocierają się o geniusz, i są takie, od których bolą oczy. Są postaci z krwi i kości oraz figury rodem z czytanki poglądowej. Są dialogi zaskakujące nieoczywistym rytmem, symboliczną wagą i subtelnością, są też takie, które nie powinny przejść przez gardło nikomu, kto spędził w Polsce dłużej niż godzinę. W zasadzie cały film zbudowany jest na przedziwnych stylistycznych kontrastach – zmianach tonu i nastroju, które albo wynikają ze świadomie przyjętej strategii artystycznej, albo świadczą o jej braku.
Na etapie pomysłu pachniało samobójstwem. Oto bowiem dostajemy film o sacrum i profanum z wielką historią w tle, o spotkaniu świętej z nieświętą, wychowanej w klasztorze młodej dziewczyny (Agata Trzebuchowska) z jej ciotką, stalinowską sędziną (Agata Kulesza). Ta pierwsza zostaje wysłana przez siostrę przełożoną do swojej jedynej żyjącej krewnej i odkrywa prawdę o żydowskim pochodzeniu oraz utraconym nazwisku – to ona jest tytułową Idą Lebenstein. Ta druga zabiera przyszłą zakonnicę do rodzinnej wsi, by za pomocą próśb i gróźb dociec przyczyn śmierci oraz miejsca pochówku rodziny Idy. Ciotuchna odpala papierosa od papierosa, rzuca sarkastyczne teksty, wspomina czasy, gdy jako "Krwawa Wanda" skazywała na śmierć wrogów ludu, i wyszarpuje prawdę z gardeł kolejnych wieśniaków. Pokorna Ida ukrywa ciało pod habitem, modli się za duszę rozwiązłej towarzyszki, a gdy ta szykuje się do kolejnej cynicznej salwy, nadstawia drugi policzek. Do czasu?
Pachnie to wszystko banałem, a jednak Pawlikowski znajduje sposób, by jakoś odcedzić gęsty, fabularny muł. Fantastycznie inscenizuje sceny światopoglądowych przepychanek bohaterek, nie pracuje nad nimi retorycznym kilofem, jest uważny i skupiony. Także filmowa intryga nie jest u niego przestrzenią jakichś niezdrowych pretensji. Jej rozwiązanie przywodzi na myśl raczej wstrząsający finał "Miejsca urodzenia"Pawła Łozińskiego aniżeli rozbuchaną metaforę z "Pokłosia" Władysława Pasikowskiego. Nie ma u Pawlikowskiego kolekcji trupów w szafie, nie ma spisku kleryków i uwikłanego w brudne sprawki komendanta policji, nie ma pustelniczki Danuty Szaflarskiej wyłaniającej się z lasu z prawdą na ustach. Są zwyczajni ludzie o poplątanych życiorysach i niewybaczalnych grzechach na sumieniu. I – podobnie jak w najlepszych filmach szkoły polskiej – kamera wydaje się im nieco życzliwsza, pozostawia więcej przestrzeni, pozwala przemówić mimice, językowi ciała. Cały utwór wygląda zresztą, jakby tej szkoły polskiej był pogrobowcem. Momentami przypomina wręcz kino eksploatacji uszyte na rozmiar historyka filmu. W pracy debiutującego operatora Łukasza Żala widać inspiracje klasyką w rodzaju "Niewinnych czarodziei", "Pociągu" czy "Matki Joanny od Aniołów", są nawet podobnie zakomponowane kadry i chwyty montażowe.
Wszystko to oczywiście bardzo ładne, wycyzelowane, chociaż miejscami trudno powiedzieć, czemu służy. Najgorzej wypadają w "Idzie" sceny, w których symbole zamieniają się w puste ornamenty. Przyjęta poetyka jest idealna, aby pokazać spowitych papierosowym dymem, pięknych i młodych muzyków grających jazzowe standardy Johna Coltrane'a. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to kapela z innego filmu. Podobnie zresztą ma się sprawa z postacią graną przez Kuleszę. Raz jest to żyjąca dawną chwałą, roztrzaskana wewnętrznie kobieta, kiedy indziej – upadła femme fatale rodem z kina noir, której obecność uzasadniają jedynie przepiękne, czarno-białe kadry.
Trudno ocenić, na ile spojrzenie Pawła Pawlikowskiego jest percepcją przenikliwego outsidera, a na ile kogoś myślącego "po polsku". Wydaje się, że w tej najważniejszej walce – o wiarygodne ukazanie psychomachii gorliwej wiary i cynicznego pragmatyzmu – odnosi zwycięstwo. Ma już w swoim dorobku subtelniejsze portrety kobiecej psychiki (jak "Lato miłości"), a także dzieła dramaturgicznie spójniejsze (jak "Kobietę z piątej dzielnicy"). Ale nie ma filmu tak stylowego i zarazem schizofrenicznego jak "Ida". Polskie kino też nie.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu