Yates nakręcił jedną z lepszych ekranizacji "Harry'ego Pottera". Nie jest ona tak dobra jak "Więzień Azkabanu", ale na pewno sto razy lepsza niż ostatni "Książę Półkrwi".
Dla Harry'ego Pottera skończyły się dobre czasy. Nie może już bezkarnie tropić lorda Voldemorta z nadzieją, że jak coś nie wyjdzie, to dobry wujcio Dumbledore zjawi się w ostatniej chwili i wszystko odkręci. Teraz to Harry jest zwierzyną, na którą dzień i noc polują śmierciożercy. Bohater musi uciekać, podczas gdy Czarny Pan przejmuje władzę nad światem magii i konsekwentnie pozbywa się swoich przeciwników.
Żaden z dotychczasowych filmów o czarodzieju w okularach nie był tak mroczny jak "Insygnia Śmierci: część I". Ekran tonie w zimnych i ponurych barwach, pod wpływem których ma się ochotę opatulić szczelnie szalikiem. Trup ściele się gęsto, dobro przegrywa, a zło triumfuje na każdym możliwym froncie. Dla Harry'ego oraz jego wiernych towarzyszy, Rona i Hermiony, nadszedł moment prawdziwej inicjacji. Po pierwsze, nastolatkowie przekonują się, ile warta jest wiedza przekazana im w Hogwarcie. Po drugie, mogą sprawdzić siłę swojej przyjaźni: czy pozostaną ze sobą do końca, czy też odejdą, przerażeni lub zniechęceni perspektywą beznadziejnej walki z Voldemortem.
Reżyser David Yates ze sporym wyczuciem wygrywa napięcia w nierozłącznym dotąd tercecie. Kością niezgody okazuje się – jakżeby inaczej – dziewczyna. Ron jest zakochany w Hermionie (z wzajemnością), ale boi się do tego przyznać. Myśli, że nie będzie dla niej wystarczająco dobrym partnerem w porównaniu z Harrym. Ten jest przecież Wybrańcem, "chłopcem, który przeżył" oraz najpopularniejszą personą wśród czarodziejów. Cóż znaczy przy nim stojący zawsze z boku rudzielec z wielodzietnej rodziny?
W "Insygniach Śmierci" od miłosnych zawirowań wolę bardziej tylko wizję dworu głównego szwarccharakteru. Yates podąża za autorką literackiego pierwowzoru i przedstawia Voldemorta jako Hitlera z różdżką. Czarnoksiężnik ma obsesję na punkcie czystości magicznej rasy. Szczególną nienawiścią darzy szlamy – ludzi spłodzonych ze związku stuprocentowych czarodziejów z mugolami (czytaj: osobnikami bez czarodziejskich właściwości). W opanowanym przez Voldemorta ministerstwie magii trwają niekończące się przesłuchania potencjalnych wrogów, zaś pracujący tam strażnicy noszą mundury rodem z III Rzeszy. Yates pokazuje, że za fanatycznym dyktatorem mogą podążać albo podobni mu szaleńcy, albo konformiści liczący na wysokie stanowiska i przywileje.
Informację o rozdzieleniu powieściowych "Insygniów Śmierci" na dwa filmy przyjąłem ze sceptycyzmem. Pierwszą połowę książki zapamiętałem bowiem jako nudną i przegadaną. Ekranizacja sprawia jednak sporą niespodziankę: na ekranie ciągle coś się dzieje! Strzelania z różdżek jest tu tyle co rewolwerowych pojedynków w porządnym westernie, zaś niektóre sekwencje zachwycają a to rozmachem (otwierający "Insygnia" pościg na miotłach), a to suspensem wymieszanym z humorem (wycieczka do ministerstwa).
O aktorstwie nie ma co się rozpisywać. Grający Pottera Daniel Radcliffe jest prawie tak samo drewniany jak jego różdżka, ale do tego chyba wszyscy zdążyliśmy się przyzwyczaić. Reszta obsady, złożona w większości z wybitnych brytyjskich aktorów, po prostu bawi się swoimi rolami. Szczerą przyjemność sprawiło mi oglądanie szczerzącej do kamery zepsute zęby Heleny Bonham-Carter, która wciela się w postać psychopatycznej Bellatrix.
Podsumowując: Yates nakręcił jedną z lepszych ekranizacji "Harry'ego Pottera". Nie jest ona tak dobra jak "Więzień Azkabanu", ale na pewno sto razy lepsza niż ostatni "Książę Półkrwi".
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu