W pogoni za lampartami na festiwalu w Locarno

Filmweb /
https://www.filmweb.pl/news/W+pogoni+za+lampartami+na+festiwalu+w+Locarno-53769
Tegoroczny 56. Festiwal Filmowy w Locarno dobiegł końca. W jury zasiadała między innymi Urszula Śniegowska. Prezentujemy Wam tekst jej autorstwa, w którym przybliża charakter festiwalu i jego ciekawsze pozycje. Urszula Śniegowska prowadzi KINO.LAB w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie. Jest członkiem rady Sieci Kin Studyjnych i Lokalnych oraz współpracownikiem Międzynarodowego Stowarzyszenia Kin Studyjnych.


Festiwal filmowy w Locarno, choć to jedna z najstarszych imprez tego typu w Europie, nie ma czerwonego dywanu. Od kilku lat posiada status festiwalu kategorii A (konkurs zawiera tylko filmy premierowe), a mimo to, a właściwie właśnie dlatego nie pokazuje się tu filmów wielkich gwiazd. W głównym konkursie znajdują się tytuły, które nie załapały się (nie tylko pod względem "jakości", ale i po prostu nie zostały ukończone na czas) do Cannes, Berlina, Karlowych Warów, albo czekają już na Wenecję i Toronto. Rozwiązaniem typu "Bogu świeczkę i diabłu ogarek", czyli zadowolić lud, zachowując jednocześnie prestiż, są seanse organizowane pod gołym niebem, na Piazza Grande, głównym placu miasta, gdzie zmieści się 8000 osób. Pokazuje się tam naturalnie filmy przeznaczone dla znacznie szerszej publiczności, często już sprawdzone pod względem popularności.

Dzięki temu w konkursie (w znacznie większym stopniu obserwowanym przez branżę) znajdują się filmy mniej znanych twórców, często o większym potencjale artystycznym. W tym roku, co być może odzwierciedla ogólny brak "nowej krwi" w kinematografii na świecie, o mały włos w ogóle trudno byłoby znaleźć coś ciekawego. Ale znów Polacy uratowali sytuację!

Główna sekcja festiwalu, International Competition, jakby jej zadaniem było zaczarować tę złożoną i nieciekawą sytuację, zawierała na przekór aż osiemnaście filmów. Kilka z nich to dzieła twórców bardziej doświadczonych, może nawet już uznanych, ale nieznanych szerszej publiczności.
Najlepszym z "klasyków" okazał się kompletnie nieznany w Polsce Kanadyjczyk z Quebeku, Bernard Emond, kontynuujący swoją trylogię etyczną. "La Donation" (Dziedzictwo) to – złośliwe mówiąc – pełnometrażowa wersja polskiego serialu "Doktor Ewa", zrealizowana jednak w subtelny i wrażliwy sposób, tak że jej bohaterowie są wiarygodni w swoim oddaniu sprawie zdrowia małej społeczności, zagubionej wśród lasów i jezior północnej Kanady. Wbrew oczekiwaniom to nie ten film zdobył nagrodę Jury Ekumenicznego, ale otrzymał za to wyróżnienie jury młodzieżowego i klubów filmowych.

Jury Ekumeniczne nagrodziło natomiast prosty w formie, ale oryginalny pod względem scenariusza film grecko-niemiecki "Akadimia Platonos" (reżyseria Filippos Tsitos). Dzięki uważnej obserwacji, celnej ironii i sympatii do bohaterów film w lekki sposób porusza ciężki przecież temat ksenofobii i poczucia tożsamości narodowej wśród zblazowanych południowych i nieco "przechodzonych" macho, niczym nieprzypominających uczniów Platona z antycznych przekazów. Film zawdzięcza swój sukces przede wszystkim odtwórcy głównej roli Antonisowi Kafetzopoulosowi, którego zmęczona twarz stała się właściwie synonimem filmu.

Kompletnie niezrozumiała natomiast jest nagroda za najlepszą reżyserię i nagroda specjalna jury dla niezwykle schematycznego (zarówno w formie jak i treści) filmu rosyjskiego "Buben.baraban" Alekseja Mizgirewa. Aż trudno wyobrazić sobie, żeby członkowie jury do tego stopnia nie znali rosyjskiej kinematografii, żeby uhonorować twórcę kolejnej historii o kobiecie oszukanej przez los w okrutnym postsowieckim świecie, co więcej, przedstawionej w typowym zgniłozielonym sepiowym kolorycie.

Moim osobistym faworytem, a jednocześnie najciekawszym filmem konkursu, który przeszedł kompletnie niezauważony przez żadne jury festiwalu, był "Os famosos e os duendes da morte" (Znani i martwi), pełnometrażowy debiut Brazylijczyka Esmira Filho. Opowiada o dorastaniu. Marzenia mieszają się w nim z faktami z otaczającego świata, podsycanymi wirtualnymi danymi czerpanymi z Internetu. Film zrealizowany został w sposób odpowiadający zagmatwaniu opowiadanej historii, obrazy z tych trzech poziomów rzeczywistości przeplatają się nieustannie, stanowiąc coś w rodzaju filmowego odpowiednika strumienia świadomości. Przypomina nieco "Tarnation" i zwłaszcza po polskim sukcesie tego filmu spodziewałam się większego zainteresowania tą szczerą młodzieńczą wypowiedzią w Locarno.

Nieco podobny temat, znaczenia Internetu w budowaniu relacji społecznych jest najnowszy film anime "Mamomru Hosody Summer Wars", który niewątpliwie stanie się familijnym hitem przyszłego sezonu. Jako animacja japońska nie miał jednak szans w konkursie głównym, raczej jednak tradycyjnym. Warto przy tym wspomnieć, że tegoroczne Locarno stało się wielkim świętem mangi, animowanych filmów japońskich, w sekcji specjalnej można było prześledzić rozwój tego gatunku, jego historię po dzień dzisiejszy. Na Piazza Grande jako wielkie wydarzenie reklamowano nowy film o Pokemonach, a jako ewenement pokazano przedziwną, pierwszą chyba, animowaną koprodukcję rosyjsko-japońską o II wojnie światowej "First Squad: The Moment Of Truth" (Pierwszy oddział).  

Zdecydowanym odkryciem festiwalu okazał się natomiast film "Nothing Personal" Urszuli Antoniak. Jak się okazuje, studiowała reżyserię w Katowicach, a po emigracji do Holandii realizowała filmy krótkometrażowe i telewizyjne. Zaskakuje, że mimo pochodzenia reżyserki film nie powstał w koprodukcji z Polską. Okazuje się, że samo obywatelstwo reżysera nie wystarcza, by uzyskać dofinansowanie PISFu. A szkoda, byłoby się czym chwalić.

Będąc prostą opowieścią o poszukiwaniu samotności przez porzuconą przez męża dziewczynę, ukazując fantastyczne irlandzkie pejzaże i niewielkie gesty, film świetnie przekazuje świat wewnętrzny i ewolucję emocjonalną bohaterki. "Nothing Personal" (Nic własnego) przywodzi na myśl nieco "My Summer of Love" (Lato miłości) Pawła Pawlikowskiego, nie tylko ze względu na rolę również debiutującej aktorki, rudowłosej Lotte Verbeek, która została nagrodzona za najlepszą rolę kobiecą. Film otrzymał też nagrodę główną za debiut, nagrodę jury młodzieżowego oraz nagrodę Międzynarodowego Stowarzyszenia Kin Studyjnych, która ma wskazywać filmy mające szansę na powodzenie w art-housach europejskich. W tej kwestii jako jurorzy (oprócz mnie w tym roku pełnili tę funkcję Julian Moeschler ze Szwajcarii i Włoch Giancarlo Giraud) nie mieliśmy wątpliwości, o ile oczywiście film znajdzie dystrybutora. Słyszałam, że już (dwa dni po ogłoszeniu werdyktu) został kupiony do kilkunastu krajów. Będę więc za to trzymać kciuki, choć patriotyzm w tej sferze jest mi raczej obcy.

Żeby obraz lokarneński nie wydał się całkiem czarno-biały, trzeba powiedzieć, że nie wszyscy debiutanci to wielkie odkrycia. Mimo wielkiego potencjału, również odtwórcy głównej roli męskiej, zmarłemu w zeszłym roku Guillaume'owi Depardieu, oraz młodej brytyjskiej reżyserce Sarah Leonor nie udało się przekroczyć stereotypu filmu o dobrym gangsterze i jego szalonej ucieczce z nowo poznaną i natychmiast uwiedzioną nauczycielką ("Au voleur").

Główną nagrodę, Złotego Lamparta otrzymała jednak Xiaolu Guo za "She, a Chinese". Pojawiły się głosy, że decyzja jest być może uzasadniona politycznie, ale sądzę, że główne jury urzekła raczej szeroka metafora współczesnego multikulturowego świata, który uosabia bohaterka filmu - Chinka z zapadłej prowincji, która, kierując się instynktem, a trochę pchana przez los, znajduje się w coraz to nowych okolicznościach życiowych. Film (przynajmniej w dwóch trzecich) przekonuje autentyzmem realiów i bezwładnością głównej postaci, sprawiając wrażenie, że jest szczerą opowieścią młodej Lu Mei.

Z sekcji Filmmakers of the Present (Współcześni Filmowcy) zwraca uwagę minitendencja w kinematografii argentyńskiej, reprezentowana przez Matíasa Piñeiro ("Todos Mienten") i jego znajomego (oba nazwiska pojawiają się w obu filmach) Alejandro Moguilansky'ego ("Castro"). Oba filmy, choć w odmienny sposób, stanowią raczej grę w film (jak Cortazarowska "Gra w klasy" była grą w literaturę) niż film per se, tj. w opowiadanie historii za pomocą obrazów. Scenariusze obu filmów przedstawiały raczej elementy do ułożenia przez widza, absurdalny i alegoryczny zestaw zdarzeń, które tylko rozrysowane na papierze mogłyby ułożyć się w logiczną całość.

Kompletnie inny, amerykańsko-szwedzki "Anchorage", również z konkursu Filmmakers of the Present, to z kolei minimalistyczny dziennik filmowy ukazujący kilka jesiennych dni z życia kobiety w wieku emerytalnym mieszkającej na leśnym odludziu. Ta wspaniała kontemplacja piękna przyrody i upływu czasu została nagrodzona Złotym Lampartem w swojej konkurencji (Współcześni Filmowcy).

Największe hity festiwalu, pokazywane szerokiej publiczności poza konkursem na Piazza Grande, to "My sister's keeper" (Bez mojej zgody) Nicka Cassavetesa, który nie kontynuuje paradokumentalnego autorskiego stylu swego wielkiego ojca, a raczej popiera system gwiazd (ukłon w stronę matki, Geny Rowlands) i zatrudnia Cameron Diaz w typowo hollywoodzkiej familijnej opowieści na bardzo trudny temat: śmiertelnej choroby jednego z dzieci.

I znów kontrast: drugi niezaprzeczalny przebój: katastroficzno-erotyczny "The Last Day on Earth" (Ostatni dzień na ziemi) przywodzący na myśl powieści Huellebecqa, ze wspaniałym Mathieu Amalrikiem (dla niewtajemniczonych: grał czarny charakter w ostatnim Bondzie) w roli głównej.
Zamknięcie festiwalu, choć łączy misję prezentowania ambitnego programu z zadaniem zaspokajania kilkutysięcznej widowni dużym, popularnym tytułem, przebiegło również bez pompy, mimo że połączone było z pożegnaniem jego dyrektora artystycznego Frédérica Maira. Ciekawe, jak potoczą się losy tego festiwalu w najbliższych latach, na którą z opcji postawi nowy szef, dotychczas prowadzący jedną z sekcji festiwalu w Cannes.

Ula Śniegowska

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones