Reżyser "Neapolu spowitego tajemnicą" opowiada o filmie

Informacja nadesłana
https://www.filmweb.pl/news/Re%C5%BCyser+%22Neapolu+spowitego+tajemnic%C4%85%22+opowiada+o+filmie-129203
O pochodzącym z Turcji, a od lat pracującym we Włoszech, Ferzanie Özpetku głośno było już od samego debiutu. Zrealizowaną w 1997 roku "Hamam – łaźnię turecką" pokazywano na najbardziej prestiżowym z europejskich festiwali, czyli w Cannes. Kolejnymi filmami – "On, ona i on", "Okna" czy "Saturno contro. Pod dobrą gwiazdą" – konsekwentnie budował swoją pozycję na mapie europejskiego kina. Maluje, pisze i prawdopodobnie jest jedynym reżyserem, który każe swoim aktorom przychodzić głodnym na plan. Bo u niego podczas kręcenia kolejnych scen żadne sztuczki z jedzeniem nie przechodzą, jak to często bywa w amerykańskich filmach. Jak się je, to się je, a dubli może być przecież całkiem sporo. Do kin wchodzi właśnie nowy film Özpetka"Neapol spowity tajemnicą", gdzie notabene od tego "problemu" też nie da się uciec. Ale jak ktoś robi film "Mine vaganti. O miłości i makaronach" trudno się dziwić.      


Kuba Armata: Swój najnowszy film "Neapol spowity tajemnicą" zadedykował pan właśnie temu włoskiemu miastu. Jaka jest pana relacja z tym miejscem?

Ferzan Özpetek: Sześć lat temu, w jednym z najważniejszych teatrów w Neapolu realizowałem "Traviatę". Ujęła mnie wtedy niesamowita gościnność neapolitańczyków. Nieustannie zapraszano mnie do kolejnych domów, w efekcie prawie każdy wieczór spędziłem na wielogodzinnych ucztach oraz rozmowach. Nie sposób nie zakochać się w tym mieście, w jego sprzecznościach, smakach, urokach... W Neapolu w harmonijny sposób łączą się skrajności. Obok budynków pełnych architektonicznego przepychu znaleźć można slumsy i biedę, wysokie łączy się z niskim, pogańskie z sakralnym. Stolica Kampanii objawiła mi się jak spowita pożądaniem oraz tajemnicą piękna, zmysłowa kobieta. Zdecydowałem za nią podążyć, uczynić ją bohaterką mojej filmowej opowieści.

Pytam także dlatego, że to chyba dość specyficzne miejsce. Pamiętam sytuację, kiedy po tym jak Paolo Sorrentino dostał Oscara za "Wielkie piękno" kibice podczas meczu piłkarskiego Napoli przygotowali specjalny transparent, w którym dziękowali mu za to, że pamięta o tym skąd pochodzi. Na czym dla pana polega specyfika Neapolu?

Piłka nożna raczej nie jest moją mocną stroną, akurat kibicami nigdy się nie zajmowałem. Zawsze jednak wydawało mi się, że właśnie tacy twórcy jak Paolo Sorrentino czy Matteo Garrone są predestynowani do tego, aby robić filmy o Neapolu. Potem zdałem sobie sprawę, że takie dzieła jak chociażby "Gomorra" Garrone, dotykają ledwie niewielkiego wycinka bogactwa i historii tego niezwykłego miasta. Mam nieustanne wrażenie, że Neapol jest miejscem, które wciąż żywi się przeszłością i to właśnie tutaj drzemią prawdziwe korzenie włoskiej kultury. Wiele czasu zajęły mi poszukiwania właściwych lokacji dla mojego filmu. Starałem się skorzystać z tych mniej "oklepanych", popularnych wśród turystów. Co się okazało? Po premierze filmu za 18 euro można było wykupić wycieczkę po mieście śladami miejsc, z których skorzystaliśmy właśnie w "Neapolu spowitym tajemnicą".

Film rozpoczyna długa i odważna scena namiętnego seksu. Choć krążył pan wokół tematów związanych z odkrywaniem seksualności, w poprzednich filmach tego nie było. Skąd ta zmiana?

Czułem, że dla oddania zmysłowości oraz tajemniczości tego miasta potrzebuje czegoś mocnego w erotycznym znaczeniu. Sytuacji inspirowanej poniekąd "Ostatnim tangiem w Paryżu" Bernardo Bertolucciego. Dwoje nieznajomych wdaje się przypadkiem w konwersację, a następnie wspólnie spędza noc. Łatwo o czymś takim pomyśleć, zaplanować, ale w praktyce... Nie miałem doświadczenia w tego typu scenach. Powiedziałam o tym moim aktorom. Giovanna Mezzogiorno stwierdziła jedynie: "Ferzan niczym się nie martw. Ja się tym zajmę". Nie uspokoiło mnie to, ale oczywiście zaufałem jednej z najciekawszych kobiet jakie znam. Giovanna i Alessandro Borghi naprawdę dali czadu. Patrzyliśmy na nich całą ekipą z dziwną mieszanką zawstydzenia i podniecenia. Zupełnie jakbyśmy podglądali rodziców w sypialni, a nie kręcili film. Po zakończeniu zdjęć, już na etapie montażu, dostaję telefon od Giovanny: "Słuchaj Ferzan, na ile znam ciebie i twoją wrodzoną pruderię będziesz chciał wyciąć naszą scenę seksu albo ją złagodzić. Nie rób tego. Pamiętaj, że ja i Allesandro włożyliśmy w nią dużo serca, a przede wszystkim wysiłku. Capito?". Jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku grzecznie przytaknąłem i nic nie wyciąłem. Potem tylko przeczytałam w recenzjach, że nasz film zawiera jedną z bardziej śmiałych erotycznie scen w historii kina włoskiego.

Zaciekawiło mnie to, jak w filmie wykorzystuje pan język kina. Z jednej strony mam na myśli bardzo zmysłowe zdjęcia, z drugiej klimatyczną, nastrojową muzykę. Obie te rzeczy potęgują tylko i budują tajemnicę. Skąd czerpał pan inspiracje, nie tylko na samą historię, ale i na te elementy?

Cisza i spokój niekiedy bywają niezbędne żeby zająć się pisaniem, choć nie należę raczej do ludzi zamykających się przed światem. Skoro nie żyjemy w próżni, również filmy – w moim przekonaniu – nie powinny być oderwane od rzeczywistości. Dobrze, by w jakimś stopniu zawsze odnajdywały w niej cenny punkt zaczepienia. Tak to przynajmniej wygląda w moim przypadku. Inspirację zatem czerpię bezpośrednio z otoczenia, a następnie przekładam to na język kina. Scenariusz "Neapolu spowitego tajemnicą" od początku pisany był z myślą o Giovannie, z którą wcześniej pracowałem przy "Oknach", ale również o Neapolu. Nie mógłbym nakręcić tego filmu w żadnym innym miejscu we Włoszech. Jestem przekonany, że nie osiągnąłbym tego pułapu zmysłowości i intensywności.


Kluczowa jest tu tajemnica. To ważne pojęcie dla pana jako filmowca, ale i człowieka?

Wydaje mi się, że to podstawowa kategoria dla wielu artystów. Każdy film, niezależnie od gatunku, powinien kusić widza swego rodzaju niedopowiedzeniem. Uważam, że nie powinno to dotyczyć wyłącznie kryminałów czy thrillerów. W moim filmie tajemnica nie przekłada się tylko na strategię narracyjną. Starałem się odnieść ją również do warstwy wizualnej. Zachwycony byłem na przykład fakturą welonu (gdyby literalnie przetłumaczyć tytuł filmu, brzmiałby on "Neapol osnuty welonem" –   przyp. aut.). Ma on to do siebie, że w tym samym czasie potrafi zakryć, jak i odkryć. Niby coś widzimy, ale nie jesteśmy pewni, co to dokładnie jest. Uważam, że taką właśnie tkanką osnuty jest Neapol, który nieustannie kusi zarazem obecnością i nieobecnością. Nie potrafi "milczeć", ale też wszystkiego do końca ci nigdy nie ujawnia.

Tematem, który stale pojawia się w pana filmach, również w "Neapolu spowitym tajemnicą", jest samotność. Z czego to wynika?

Nie chce wyjść na pesymistę, ale czuję, że jako ludzie oddalamy się od siebie. Nakładamy na siebie tyle filtrów oraz masek, w efekcie czego sami się w tym powoli zatracamy. Dlatego chcę w swoim filmach pokazywać różne formy i rozumienie słowa "wspólnota". Często dalekie od szeroko pojętej doskonałości, ale szczerze, solidarne. Wierzę w to, że powinniśmy się dzielić między sobą całym spektrum emocji – od radości aż po ból. Nie tylko tym, co dobre czy "społecznie pożądane". Wirtualne tożsamości pozwalają nam udawać, że wszystko jest w porządku. Zamiast rozmawiać twarzą w twarz, coraz częściej dzieje się to między awatarami, "projekcjami" naszych osobowości, marzeń, a przede wszystkim lęków.

Nie da się ukryć, że relacje międzyludzkie w dobie nowych technologii ulegają zupełnemu przewartościowaniu. Co pan o tym sądzi?

Opowiem panu coś. Raz do roku, przynajmniej na tydzień muszę wyjechać do "pustelni", żeby odpocząć, odciąć się od wszystkiego. Plaża, morze, brak komputera, wyciszony telefon, pełen spokój. Od kilku lat to samo miejsce upatrzyła sobie pewna angielska, wielodzietna rodzina. Podczas posiłków albo na plaży, stale ich widzę jak biegają ze swoimi iPhone'ami czy tabletami szukając zasięgu. W ogóle ze sobą nie rozmawiają, każdy siedzi z nosem w swoim wirtualnym świecie. To zabawne na swój sposób, niczym filmowy gag, ale jednocześnie przerażające. Nie wiem dokąd ten świat zmierza, wiem natomiast, że narzędzia przejmują nad nami kontrolę. Moja dobra przyjaciółka, zresztą pochodząca z Polski, aktorka Kasia Smutniak, zagrała kilka lat temu w filmie "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie" Paolo Genovese. Warto go zobaczyć, chociażby dlatego, że w niezwykle intrygujący sposób pokazuje nasze uzależnienie od komórek i powierzania im wszelkich tajemnic.

W swoich filmach zgłębia pan międzyludzkie relacje często przedstawiając bohaterów, którzy kształtują swoją tożsamość na nowo. Czuje się pan filmowym psychologiem?

Nie należę do grona ludzi, którzy wiedzą wszystko najlepiej i próbują komuś na siłę coś przekazać. Stronię od moralizatorstwa, przede wszystkim na płaszczyźnie kina, choć zdarza mi się czasem ironicznie powiedzieć coś w stylu: "A nie mówiłem?". Wierzę w inteligencję widza. Mam świadomość, że mówię do kogoś. Ten ktoś pod koniec seansu stawia przysłowiową kropkę nad i wzruszeniem bądź też jego brakiem, krytyką albo pochwałą. Nie ma dzieł bez widzów. Mogę coś z ludźmi robić na ekranie, ale nie poza nim.


Wywodzi się pan z artystycznej rodziny. Studiował pan historię sztuki oraz kostiumologię. Jak przydatne są te doświadczenia w budowaniu wizualnej strony pana filmów?

Mało kto wie, że zaczynałem jako malarz. Nawet nieźle wówczas zarabiałem sprzedając swoje prace. Zainteresowanie kinem przyszło później. Uwielbiam pracować nad obrazem. Wydaje mi się, że podchodzę do tego już wręcz maniakalnie. Wszystko musi być po mojemu, doprecyzowane, zadbane. Zdarza mi się czasami wtrącać w kompetencje  operatora. Patrzę na ujęcie i wiem, że trzeba więcej takiego czy innego światła albo wręcz użycia innego klucza. Wyniosłem chyba to wszystko właśnie ze szkoły malarskiej. Cieszę się kiedy ludzie mówią, że widać po filmie, że jest on podpisany przeze mnie. Uważam to za największy komplement. W języku włoskim na cześć autorów filmowych tworzy się przymiotniki, bazujące na nazwisku twórcy. Coś może być felliniano, pasoliniano, rosseliniano A kiedy ktoś powie, że coś jest özpetekiano to jestem w siódmym niebie. Zawsze – czy to w obrazach malarskich czy ruchomych – pracowałem na to, żeby mieć swój styl, autorską sygnaturę.

W obsadzie "Neapolu spowitego tajemnicą" odnaleźć możemy dwójkę czołowych włoskich aktorów – Giovannę Mezzogiorno oraz Alessandro Borghiego. Patrząc na samą historię, którą pan opowiada zakładam, że nie był to scenariusz pozwalający im na większą improwizację.

Raczej nie zostawiam miejsca na improwizację. Na planie mojego filmu wszystko jest z reguły zaplanowane, gdyż noszę w sobie wizję całości. Jestem jednak otwarty na wiele rzeczy. Przykładowo uważam, że scenariusz jego gotowy dopiero po lekturze aktorów. Często wtedy dochodzi do potrzebnych korekt, których celem jest to, by język moich postaci nie był sztuczny czy wydumany. Nie chcę żeby aktorzy deklamowali sentencję, a raczej czuli  związek z tym co mówią.

Ma pan doświadczenie nie tylko scenariopisarskie, ale również literackie. Mam na myśli książkę "Rosso Istanbul" wydaną w 2013 roku. Łatwiej zatem napisać książkę czy scenariusz?

Tylko książki piszę samodzielnie, podczas gdy każdy scenariusz napisałem we współpracy z innymi osobami. Wierzę w taką metodę pracy polegającą na ciągłym zderzaniu się i wymianie myśli. Powieść "Rosso Instanbul" stała się bestsellerem, przetłumaczona została na wiele języków, w tym polski. Kiedy zdecydowałem się, by ją zekranizować, postawiłem przed sobą jeden warunek – nie mogę się powtarzać. Oczywiście mocno zainspirowałam się pierwowzorem literackim, ale film wyszedł – zupełnie świadomie – inny, osobny.

Jest pan uznawany za czołowego autora kameralnego, zmysłowego kina. Do jakiego kina personalnie panu blisko?
Uważam, że wszystkie filmy, które w życiu obejrzałem zostawiły we mnie jakiś ślad. Czy to będzie Bergman, Hitchcock, Polański czy Fassbinder. W jakiś sposób przyswoiłem ich kino i później za sprawą własnej twórczości oddałem tę fascynację, miłość. Nie należę do tych twórców, którzy potrzebują przed realizacją własnego dzieła oglądać cudze filmy, by odpowiednio w ten sposób się nastroić. Wiem dokładnie czego chcę. Jeśli coś z tego co przedstawiłem na ekranie przywołuje na myśl skojarzenie z innym twórcą, to właśnie efekt kinowego "spożycia" sprzed lat, które – podobnie jak jedzenie – trzeba z siebie w pewnym momencie wydalić.

Rozmawiał Kuba Armata.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones