American Film Festival: Gwiazdy kiedyś i dziś

https://www.filmweb.pl/news/AFF%3A+Przeczytajcie+nasze+recenzje+film%C3%B3w+%22Wieloryb%22+i+%22Meet+Me+in+the+Bathroom%22-148382
American Film Festival: Gwiazdy kiedyś i dziś
American Film Festival to nie tylko gwieździsty biało-czerwono-niebieski sztandar. To też opowieści o gwiazdorskich wzlotach i gwiazdorskie powroty. Dokument "Meet Me in the Bathroom" (reż. Will Lovelace i Dylan Southern) zabiera nas 20 lat w przeszłość, pokazując narodziny nowojorskiej sceny muzycznej, której przewodzili The Strokes, Yeah Yeah Yeahs i Interpol. "Wieloryb" w reżyserii Darrena Aronofsky’ego to zaś wielki aktorski powrót Brendana Frasera. Filmy recenzują dla Was Jakub Popielecki i Wojciech Tutaj.

***


recenzja "Meet Me in the Bathroom", reż. Will Lovelace i Dylan Southern



Is This It?

W latach 60. Nowy Jork zawibrował od gitarowego brzmienia The Velvet Underground. W latach 70. muzyczną sceną miasta zatrzęśli Blondie, Patti Smith, The Ramones i Television. W latach 80. dołączyli do nich Sonic Youth czy Swans. U zarania nowego millennium, gdy wydawać się mogło, że rock'n'rollowy duch miasta wyparował, rękawicę podjęło kolejne pokolenie. Na podium wkroczyli The Strokes, Yeah Yeah Yeahs i Interpol, by wykrzesać kolejne iskry ze wzmacniaczy. Dziś, dwadzieścia lat później, to już jednak stare karabiny i prehistoria, zwłaszcza dla kogoś, kto ma tyle lat, ile miał Julian Casablancas, kiedy śpiewał po raz pierwszy "Last Nite". Niegdysiejsi młodzi gniewni, którzy wzięli wówczas świat przebojem, to już przecież starzy wyjadacze showbiznesu. Ich dawni fani to natomiast wkraczający w wiek średni państwo, którzy zapewne z sentymentem przypomną sobie czasy licealno-studenckie rozegrane w rytmie "Is this It?". Może i "spotkają się w łazience", ale co najwyżej przed lustrem, ocierając łezkę nostalgii za młodością "górną i durną".


"Meet Me in the Bathroom" to filmowy dokument konkretnego czasu i konkretnego miejsca, ale zarazem przypominajka, że historie kolejnych artystycznych scen to powtarzająca się w kółko jedna, wciąż ta sama historia. Od idealistycznych początków po sparzenie się w ogniu sławy. Od bohemy ze slumsów po milionerów ze zgentryfikowanej hipsterni. Wzlot, eksplozja, upadek, stabilizacja. Will Lovelace i Dylan Southern zaczynają przecież swój film od ziarnistych ujęć Nowego Jorku, w rytm dobiegających z offu wersów "Leaves of Grass" Walta Whitmana, kreśląc linię, która łączy przeszłość z przeszłością. W ich filmie tradycja nowojorskiej oddolnej biografistyki otrzymuje kolejny rozdział. Były już kręcone na taśmie 16 mm dzienniki Jonasa Mekasa, było utrzymane w punkowym duchu DIY "The Blank Generation" (1976) Amosa Poego i Ivana Krala, pora na "kino domowe" początku XXI wieku. Zamiast Mekasowego Boleksa mamy kamerki wideo A.D. 2001, ale duch materiałów źródłowych jest ten sam.

"Meet Me in the Bathroom" to filmowa wersja zatytułowanej tak samo książki Lizzy Goodman: reportaż był "historią mówioną" i film również jest. Zza kadru słyszymy wyimki z wywiadów i wspominki wszystkich zainteresowanych: Julian Casablancas, Karen O, Paul Banks, Kimya Dawson i James Murphy komentują z perspektywy czasu swoje wzloty i upadki. Z tego cudzysłowu narracji wynika jednak niewiele, bo Lovelace i Southern celują raczej w impresję. "Meet Me in the Bathroom" to przede wszystkim kapsułka czasu, strumień prywatnych zdjęć i nagrań wideo, na gorąco dokumentujących rewolucję. Jest niby obowiązkowy rzut oka na scenę: The Strokes grają "Take It or Leave It", Yeah Yeah Yeahs – "Date With the Night", Interpol – "Slow Hands", The Rapture – "House of Jealous Lovers". Dominuje jednak perspektywa kulis.

Przeczytaj całą recenzję Jakuba Popieleckiego na karcie filmu TUTAJ.

***


recenzja filmu "Wieloryb", reż. Darren Aronofsky



Przekroczyć egzystencjalną otchłań 

Darren Aronofsky znów przeprowadza nas przez bramy piekła, ale nie wygląda ono już tak upiornie i efektownie jak w "mother!". Ziemska otchłań przybiera w "Wielorybie" kształt zwykłego mieszkania, w którym toczy samotną, beznadziejną i naznaczoną bólem egzystencję Charlie. Mężczyzna ma znaczną nadwagę utrudniającą mu samodzielne funkcjonowanie i wielką dziurę w sercu. Jego partner zmarł, kontakt z byłą żoną i nastoletnią córkę praktycznie się urwał, a jedyne wsparcie bohater znajduje u pielęgniarki Liz. Charlie do tego stopnia wstydzi się swojego ciała, że na internetowym kursie pisania nie pokazuje się studentom w kamerce. Co więcej, stan zdrowia nauczyciela błyskawicznie się pogarsza i wymaga kosztownego leczenia. Aronofsky jeszcze nigdy nie zaproponował równie pesymistycznej i mrocznej wizji człowieczego losu, ale w jego chrześcijańskiej z ducha przypowieści o ostatnich próbach odkupienia tli się odrobina światła. 


Warto podkreślić, że "Wieloryb" jest adaptacją sztuki Samuela D. Huntera (odpowiadającego także za scenariusz), a jego teatralny rodowód czuć od pierwszych scen. Reżyser zamyka nas bowiem w czterech ścianach apartamentu, zawęża kadry, ogranicza się na planie do kilku aktorów i bazuje na dominującej roli dialogów. Nie spodziewajcie się więc szalonej zabawy formą i rozbuchanej inscenizacji, które autor "Pi" i "Requiem dla snu" opanował do perfekcji. Bardziej stonowany, oczyszczony z narracyjnych ornamentów sposób opowiadania decyduje jednak o sukcesie filmu. Skupienie na burzliwym życiu wewnętrznym postaci, ich pogmatwanych i niestabilnych relacjach, a nade wszystko pragnieniu uwolnienia z doczesnego piekła zamienia zaś "Wieloryba" w rasowy dramat egzystencjalny. 

W centrum tego dramatu stoi oczywiście odizolowany od świata i uwięziony we własnym ciele Charlie. Otyłość mężczyzny, który dawno stracił kontrolę nad odpowiednią wagą, nie stanowi wcale najważniejszego tematu filmu, bo Aronofsky’emu nie zależy na tworzeniu kina interwencyjnego czy społecznego. Zdrowotne problemy bohatera służą raczej za pretekst do głębokiej analizy kondycji jego duszy i umysłu – poharatanych przez traumatyczną przeszłość, rozłąkę z rodziną i narastające poczucie klęski. Mężczyzna wciąż ma w sobie nutkę niepoprawnego optymizmu, lecz codzienne zmagania z ogromnym, nieforemnym ciałem i perspektywą utkwienia w martwym punkcie wysysają z niego resztki energii. Choć reżyser nie szczędzi nam wzbudzających dyskomfort ujęć półnagiego Charliego i scen, w których reaguje na stres obżarstwem, nie przekracza granicy dobrego smaku i wykazuje się niemałą czułością. Portretując nauczyciela zwraca uwagę zwłaszcza na jego pełne pasji podejście do pracy ze studentami, umiłowanie literatury (na czele z "Moby Dickiem"), łagodną naturę i wciąż żywą chęć odmiany swojego losu. Trud, z jakim bohater podnosi się z kanapy, jest tyleż konkretnym przejawem fizycznej niepełnosprawności, co metaforą niegasnącej potrzeby przełamania obecnej udręki. W "Wielorybie" pojawia się z resztą motyw zbawienia, o którym z zapałem opowiada stający na drodze Charliego Thomas. Blisko związany z kościołem chłopak dostrzega w protagoniście osobę godną nawrócenia i wymagającą duchowej pomocy. W zetknięciu tej dwójki reżyser obnaża jednak niedopasowanie religijnych konceptów do twardej, życiowej materii i wskazuje na cienką granicę między altruizmem i egoizmem. 

Przeczytaj całą recenzję Wojciecha Tutaja na karcie filmu TU.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones