Marcin Pietrzyk i Gabriel Krawczyk recenzują kolejnego dnia trwającego w stolicy 39. WFF dwa filmy: ukraiński dramat i, jak pisze nasz autor, "dobre kino rozrywkowe" "Diagnoza: Dysydent" oraz "Palące tygrysy", które, cytujemy, "mają wdzięk i otulają nas swoim ciepłem". Fragmenty recenzji znajdziecie poniżej. ***
"Diagnoza: Dysydent", reż. Denisa Tarasova
Normalni wariaci autor: Marcin Pietrzyk
Pomimo trwającego konfliktu rosyjsko-ukraińskiego w Ukrainie wciąż kręci się filmy. Dodajmy: dobre filmy. Pierwszy z brzegu przykład: "
Diagnoza: Dysydent". Film jest pełnometrażowym debiutem fabularnym
Denisa Tarasova. Na ekranie jednak zupełnie tego nie widać. Jego pierwsze dzieło kinowe to bowiem solidne kino gatunkowe.
Fabuła inspirowana jest mroczną sowiecką przeszłością. W czasach ZSRR jednym z popularniejszych sposobów walki z niewygodnymi ideologicznie "elementami" była medycyna, a dokładniej: psychiatria. Radzieccy naukowcy "odkryli" niezwykle zjawisko: "choroba jest, a objawów brak". Nazwano ją schizofrenią pełzającą (lub schizofrenią bezobjawową). W bogatej literaturze psychiatrzy z bloku wschodniego przekonywali, że jest to zdradliwe zaburzenie, w którym proces chorobowy rozwija się w sposób utajony przez długi czas, a osoby tak zdiagnozowane powinny być poddawane natychmiastowemu leczeniu, które przeważnie kończyło się zamknięciem w szpitalu psychiatrycznym. Od lat 60. w taki sposób pozbawiono wolności miliony ludzi. A diagnozę można było dostać zaskakująco łatwo. Wystarczyło w nieodpowiednim miejscu wygłosić opinię niezgodną z myślą przewodnią Partii. Słuchanie zachodniej muzyki, powielanie zachodnich wzorców ubierania się czy czesania także stanowiły objawy schizofrenii pełzającej. Oczywiście fakt, że było to narzędzie w rękach rządu, skrzętnie ukrywano przed Zachodem.
Akcja filmu "
Diagnoza: Dysydent" rozgrywa się w Ukrainie w połowie lat 70. Głównym bohaterem jest Andrij Dowżenko (
Kostyantyn Temlyak). Kiedy go poznajemy, zachowuje się tak, jakby nie rozumiał, w jak wrogim żyje reżimie.
Całą recenzję filmu "Diagnoza: Dysydent" można przeczytać na jego karcie POD LINKIEM TUTAJ. ***
"Palące tygrysy", reż. So Young Shelly Yo
Zwiewność autor: Gabriel Krawczyk
Choć kino raz po raz przypomina, że dorastanie to nie rurki z kremem, równie często oblepia je lukrem nostalgii. Gatunek
coming of age konfrontuje dziecięcą naiwność z "dorosłym" rozsądkiem, niewinność – z brutalnością, indywidualne marzenia – ze zbiorowymi realiami. Nie tylko potrafi te skrajności godzić, a więcej nawet: bardzo je lubi. Pewnie dlatego, sięgając po gatunkową umowność i tęskniąc za intensywnością "pierwszych razów", zainteresowani młodością twórcy tak często zapominają – lub nie chcą pamiętać – że prawda leży pośrodku, a proza nastoletniego życia najczęściej prozą pozostaje. Tę właśnie niszę w niszy wypełnia
So Young Shelly Yo. Napisane i wyreżyserowane przez nią "
Palące tygrysy" to rzecz o dorastaniu bez wielkich przełomów, efektownych gestów i jednoznacznie szczęśliwych domknięć. Koreańsko-amerykańska debiutantka dowodzi swoim filmem, że wykuwanie życiowej mądrości nie wymaga ekscesów, a ekranowa czułość nie musi popadać w sentymentalizm.
Nastoletnia Hayoung (
Ji-young Yoo) ma ostatnio pod górkę. Próbujący łączyć koniec z końcem rodzice są w separacji, młodszą siostrą ktoś się musi zaopiekować, a wyniki w płatnej szkole same się nie wyrzeźbią. Gdzieś na studia trzeba się przecież dostać – mówi mama. Jakby matczynym ambicjom było mało, naszej szarej myszce życia nie ułatwiają rówieśnicy przy kasie, mieszkanie w biedniejszej dzielnicy i wynikający z owych różnic wstyd. Bezgraniczny optymizm widzianego coraz rzadziej ojca, pierwsze przyjaźnie i miłości stanowią wprawdzie pocieszenie, lecz do czasu. Szkolna presja, sekrety w rodzinie i maskowane pragnienia w końcu dadzą o sobie znać.
Sami widzicie – po fabularne fajerwerki zapraszamy gdzie indziej. Nieefektowność "
Palących tygrysów" nie oznacza jednak sztampy. Przedstawiając na ekranie doświadczenia nastolatki z rozbitej imigranckiej rodziny, reżyserka bazuje na własnych przeżyciach. Dzięki temu nastoletnie dylematy nie są traktowane instrumentalnie, a całość jest wolna od cynizmu. Podziały między wychowanym gdzie indziej rodzicem a na wpół zasymilowanym dzieckiem, doświadczenie dwujęzyczności, idące za tym tożsamościowe wahania, zderzenie tradycji z nowoczesnością, a także kompleks ekonomiczny i nierówność klasowa uwiarygodniają ekranowe "tu i teraz". Wśród trudów codzienności So Young Shelly Yo znajdzie dla swojej bohaterki pocieszenie.
Całą recenzję filmu "Palące tygrysy" można przeczytać na jego karcie POD LINKIEM TUTAJ.