Debiut Jonathana Olshefskiego to jeden z najciekawszych dokumentów ubiegłego roku, kojarzący się paradoksalnie z… fabułą, jaką jest "Boyhood" Richarda Linklatera. Quest jest filmem, który mógłby pewnie powstać znacznie wcześniej, ale konsekwencja, upór i wizja reżysera wzięły górę. W efekcie to, co widzimy na ekranie, stanowi pokłosie... Debiut Jonathana Olshefskiego to jeden z najciekawszych dokumentów ubiegłego roku, kojarzący się paradoksalnie z… fabułą, jaką jest "Boyhood" Richarda Linklatera. Quest jest filmem, który mógłby pewnie powstać znacznie wcześniej, ale konsekwencja, upór i wizja reżysera wzięły górę. W efekcie to, co widzimy na ekranie, stanowi pokłosie 10-letniej (!) obserwacji pewnej afro-amerykańskiej rodziny, zamieszkującej robotniczą dzielnicę północnej Filadelfii. Kluczem w takiej sytuacji jest wybór odpowiednich bohaterów i Olshefski w tej materii trafił w punkt. Raineysów nie da się bowiem nie lubić. Z uwagi na szczerość, pogodę ducha mimo niełatwej sytuacji, to jakie łączą ich relacje, ale też rozwijaną z poświęceniem pasję. Jest nią muzyka, a konkretnie domowe, nieco prowizoryczne studio nagrań. To miejsce, gdzie zbiera się lokalna społeczność, ale i papierek lakmusowy zmian, jakie zachodzą wewnątrz rodziny. Zmiany to zresztą ważny trop tego dokumentu, będącego również szerszą refleksją społeczno-polityczną dotyczącą kondycji dzisiejszej Ameryki w kontekście klasowym czy problemów rasowych. Pierwsze sceny filmu nieprzypadkowo zbiegają się z wyborem Baracka Obamy na prezydenta Stanów Zjednoczonych, koniec zaś z początkiem piastowania tego urzędu przez Donalda Trumpa. czytaj dalej