Michał Walkiewicz: Za wzgórzami leży klasztor, a niedaleko jest miasteczko i stacja kolejowa. Z pociągu wysiada na niej Alina (Cristina Flutur) i pada w ramiona oczekującej jej przybycia Voichity (Cosmina Stratan). Dziewczyny poznały się w sierocińcu – połączyła je przyjaźń, później zaś miłość. Teraz spotykają się po latach, ale życie rozdało im już inne karty: Alina wyjechała pracować do Niemiec, Voichita tymczasem odnalazła spokój w klasztorze. Mniszka nie wie, że Alina przyjechała ją odzyskać i nie zazna spokoju, dopóki nie dopnie swego. Podobnie jak w swoim arcydziele sprzed pięciu lat, reżyser pokazuje starcie jednostki ze strukturami władzy – wtedy komunistycznej, tym razem kościelnej. I ukazuje je jako zderzenie nieprzystawalnych języków, kategoryzujących świat pojęć, poza które nie ma ucieczki.
Malwina Grochowska: Obrazowi Leosa Caraxa bliżej do instalacji wideo (tyle że rozciągniętej do rozmiaru dwugodzinnego filmu) niż "Kochanków na moście", najpopularniejszego filmu reżysera. Wywodzi się on z tego samego pomysłu co nowela Caraxa z filmu "Tokyo!". I trudno uciec od wrażenia, że materiał nie był przeznaczony na pełnometrażową narrację. Choć dużo tu zajmujących pomysłów, wkracza się w ten film jak w urywany, krótki sen, w którym znienacka pojawiają się dziwne postaci robiące niewytłumaczalne rzeczy. Carax wyciąga rekwizyty z kapelusza jak wytrawny magik: w jego opowieści spotkamy między innymi bezdomnego skrzata mówiącego coś w dziwnym języku, Evę Mendes biorącą udział w sesji zdjęciowej na cmentarzu, płyty nagrobkowe z napisem "odwiedź moją stronę". A to tylko na początek przygody. Zza tego bałaganu majaczy opowieść o zmechanizowanym świecie i jego wyalienowanych jednostkach (stąd też święte motory w tytule).
Malwina Grochowska: W swoim nowym filmie Lee Daniels opowiada o dyskryminacji, i to nie tylko rasowej, ale przede wszystkim dba o utrzymanie atmosfery: eksponuje spocone ciała, w kolorach jak z Polaroidu filmuje przywidzenia, jakby spowodowane udarem słonecznym. Niemal fizycznie odczuwamy upał, w jakim smażą się bohaterowie. Malownicze i adekwatne tło do makabrycznych wydarzeń stanowi też domowe środowisko głównego bohatera, Hillary'ego, czyli bagna pełne aligatorów. Przerysowanie w kolorze, brak umiarkowania i prawdopodobieństwa akcji – to sprawia, że "The Paperboy" staje się campowe, zmierza w stronę wybornej parodii kina exploitation.
Michał Walkiewicz: Sklejony z precyzyjnie wyselekcjonowanych fragmentów innych filmów "Pokój 237" to nie tylko kapitalna analiza procesu powstawania wszelkich struktur fanowskich na przykładzie "Lśnienia"Kubricka. To również film o kulcie jako takim, którego podstawą jest rytualna repetycja. "Oglądałem "Lśnienie" tak wiele razy, że nie wiem już, gdzie leży granica między tym, co widzę, a tym, co chcę zobaczyć" – mówi jeden z rozmówców. Nie każdy może sobie jednak pozwolić na taką refleksję. Film Aschera opowiada o tych, którzy nie zaprzątają sobie tym pytaniem głowy, a skierowany jest do tych, dla których definiuje ono relację widza i obrazu. I właśnie w tej dychotomii leży jego największa siła.
Michał Walkiewicz: Tytułową "Grę" prowadzi grupa ciemnoskórych nastolatków ze szwedzkiego Goteborga. Na swoje ofiary polują w lokalnym centrum handlowym. Oskarżają je o kradzież telefonu komórkowego, należącego rzekomo do braci jednego z nich. Pod pretekstem wyjaśnienia nieporozumienia zabierają pechowców w długą podróż po mieście i zaczynają swoje wyrafinowane, psychiczne tortury. Tym razem wzięli na cel troje dzieciaków, którzy nie zdążyli w porę wyskoczyć z miejskiego autobusu. Skojarzenia z Michaelem Hanekem są chyba najbardziej na miejscu, przynajmniej jeśli weźmiemy pod uwagę fabularne składniki i sposób budowania dramaturgii. Motyw dziecięcej reakcji na panujący układ społeczny przywodzi na myśl "Białą wstążkę". Napięcia międzyrasowe, których nie sposób rozładować, to dziedzictwo "Kodu nieznanego" i "Ukryte". Z kolei perspektywa sparaliżowanego świadka spektaklu przemocy, którą narzuca nam autor, kojarzy się z "Funny Games". Formalnie film przypomina zapisany na taśmie, socjologiczny eksperyment: kamera pozwala sobie na ruch tylko wtedy, gdy wbrew naszym oczekiwaniom zechce uciec od nagłej erupcji okrucieństwa. Reżyserska robota jest fenomenalna, a młodzi odtwórcy głównych ról zawstydziliby 90% dyplomowanych, europejskich aktorów. Wyjaśniając naturę konfliktu prowodyrów "gry" z latoroślami sytego mieszczaństwa, Ostlund nie stara się wyjść naprzeciw naszym oczekiwaniom. Mylenie tropów to dla niego nie byle trik, ale przemyślana, narracyjna strategia. Szwed co chwilę rozdaje nowe karty i odważnie sobie z nami, nomen omen, pogrywa.