Relacja

28. WFF: Nowy towar na dzielni

https://www.filmweb.pl/article/28.+WFF%3A+Nowy+towar+na+dzielni-89867
We wtorek na Warszawskim Festiwalu Filmowym ruszyliśmy na patrol z "Bogami ulicy" i wybraliśmy się na filmową wycieczkę do Izraela. Na koniec obejrzeliśmy czeski rewers "Wszystkiego, co kocham".

Nowy towar na dzielni


Na dzielnicy stara bieda: strzelaniny, rozboje, wojny gangów. Wyrodne matki i niewdzięczne dzieci, cyniczni gliniarze i naiwni gangsterzy, ręce szybsze niż oko i słowa twardsze niż kule. Dzień jak co dzień w dusznym i parnym Los Angeles, oglądanym z perspektywy pasażera policyjnego radiowozu. Przewodnikiem po tym świecie jest Brian Taylor (Jake Gyllenhaal) – sympatyczny facet z ciężką ręką i lekką szajbą. Gdy w otwierającym film monologu zapewnia, iż będzie dla przestępców jak niezapłacony rachunek, domyślamy się, że nie rzuca słów na wiatr.

Taylor patroluje okolicę wraz ze swoim partnerem Zavalą (Michael Pena). Schowani wewnątrz auta, dowcipkują niczym bohaterowie klasycznego buddy movie, ale reżyser, David Ayer, celuje wyżej. Taylor i Zavala, choć z początku wydają się jedynie kolejną inkarnacją skontrastowanego rasowo i fizycznie duetu gliniarzy-twardzieli, to postaci nieco bardziej skomplikowane. Z jednej strony, idealiści, którzy wierzą w społeczne posłannictwo i "cienką niebieską linię" oddzielającą ofiary od drapieżników. Z drugiej, nałogowcy, dla których policyjny dryl jest narkotykiem, zaś służbowy inwentarz – fetyszem. W zakamarkach Los Angeles czują się jak bogowie. Jak długo trzeba będzie jednak czekać, aż przypominające mroczny labirynt miasto zweryfikuje tę postawę?

Ayer napisał wcześniej "Dzień próby" z Denzelem Washingtonem i wyreżyserował "Królów ulicy" na podstawie tekstu Jamesa Ellroya. Jego nowy film przesiąknięty jest atmosferą poprzednich utworów, wydaje się jednak o wiele odważniejszy narracyjnie. Bez względu na to, czy miks konwencji stylizowanej na found footage i subiektywizujących opowieść sekwencji "z ręki" ma być nawiązaniem do kultowych programów interwencyjnych w rodzaju "Cops", próbą naśladowania percepcji bohaterów, czy to po prostu wizualnym fajerwerkiem, spełnia swoje zadanie w stu procentach: Ayer zabiera nas w sam środek otępiającej zmysły akcji. Jeszcze lepszy jest tylko jako uważny i obdarzony sporym poczuciem humoru kronikarz policyjnej codzienności.

Zbudowana na świetnych występach Gyllenhaala i Peny opowieść z Miasta Aniołów to opierający się wszelkim rewizjonistycznym tendencjom hołd złożony służbom mundurowym. Wierne żelaznym regułom gatunku kino policyjne, lecz przede wszystkim – dojrzała, fantastycznie napisana opowieść o przyjaźni i lojalności. Towar którego na tej dzielni jeszcze nie widzieliście.

Wszystkie drogi prowadzą do Izraela

Izrael. Dla wielu Żydów jest to naprawdę Ziemia Obiecana. Szczególnie dla tych, którzy wybierają aliję, symboliczny powrót do domu przodków. Dla niektórych jednak owa emigracja jest nie tylko powrotem, ale i ucieczką, której prawdziwych powodów zdają się być nieświadomi. Tak jest w przypadku Aleksa, bohatera pełnometrażowego debiutu Eliego Wajemana.

Alex do niedawna wyśmiewał się z tych, którzy – jak jego kuzyn – decydowali się przyjąć izraelskie obywatelstwo i zamieszkać w pierwszym od tysięcy lat państwie żydowskim. Dla niego bycie Żydem nie było faktem, wokół którego kręciło się jego życie. Nawet po hebrajsku potrafił powiedzieć ledwie kilka słów. Jego światem był Paryż, jego lewicowe poglądy stały w sprzeczności z oficjalną polityką Izraela, przynajmniej tej, o której wiedział z telewizji. A jednak zdecydował się na aliję.

Powodów, dla których podjął taką właśnie decyzję, jest wiele. Na przykład jego starszy brat, który ciągle coś od niego chce i nieustannie wpada w kłopoty, z których ten musi go potem ratować. Albo świat narkotyków, który mimo możliwości zarobienia łatwej forsy, przestał już go bawić. W końcu jego wielka miłość, z którą rozstał się, a która teraz wychodzi za mąż. Ale są też rzeczy, które mogłyby go zatrzymać. Jak jego przyjaciel, który jest mu bliższy niż rodzony brat. Czy też samo miasto, w którym czuje się jak ryba w wodzie. Czy nowa dziewczyna, gojka, w której mógłby zakochać się po uszy.

Kiedy zestawi się to wszystko w jedną całość, oczywistym okaże się, że bycie Żydem jest stanem ducha. Ludzie tacy jak Alex mogą nie zdawać sobie sprawy, ale tkwi w nich zakodowana tęsknota za powrotem tam, gdzie wyznaczone zostało im miejsce przez samego Boga. Ta wewnętrzna pustka, nieobecność, popycha do działania, nawet jeśli nie zdają sobie z tego sprawy. Wydaje się bezsensowna, kiedy patrzymy, co tracą i kiedy słyszymy, jakie racjonalizacje podają, by usprawiedliwić się przed sobą samymi. I to właśnie o tej pustce opowiada Wajeman w "Aliyah - droga do Ziemi Obiecanej".

I byłby to naprawdę ciekawy film, gdyby reżyser nie wpadł w pułapkę pustki, w jakiej przebywa bohater. "Aliyah" okazuje się filmem zbyt suchym, zachowania bohatera dla widzów, którzy nie czują głębokiej empatii dla fikcyjnych postaci, są nieczytelne. Obraz sprawia wrażenie, jakby między opisywanymi wydarzeniami a widzem była gruba szklana ściana, która przepuszcza obraz i dźwięk, ale blokuje wszystkie emocje. Wajeman nie daje w zamian pożywki intelektualnej. W ten sposób "Aliyah" to obraz straconej szansy, który wymaga dodatkowego komentarza, by mógł zostać uznany za ciekawy portret współczesnego Żyda.

Wszystko, czego nienawidzę

"Nic nas nie powstrzyma" to rewers "Wszystkiego, co kocham" Jacka Borcucha. Fabuła, czas akcji i przedstawione realia są w obu filmach niemal identyczne. O ile jednak w polskim wydaniu historia miłosnej, muzycznej i życiowej inicjacji otulona była gęstą mgłą nostalgii, o tyle po czesku sączy się z niej głównie żal za straconymi punkowymi ideałami.

  

Rok 1983.  Główny bohater, dobijający do pełnoletności Miki (przypominający młodego Johnny'ego Deppa Patrik Děrgel), szarpie druty na gitarze i nerwy swoich rodziców. Nie pogardzi żadnym napojem z procentami, pali jak smok, a jego mrocznym obiektem pożądania jest płyta The Clash "London Calling". Razem z kumplem Davidem Miki zakłada zespół. Zróbmy coś, żeby mieć co pamiętać, zanim urosną nam brzuchy, wypadną zęby i włosy – mówi David, patrząc na rozgwieżdżone niebo. Gwiazdy nie sprzyjają chyba buntownikom z ojczyzny knedlików i Karela Gotta, bowiem w zespole szybko zaczyna dochodzić do podziałów.

Jeśli denerwowaliście się na Borcucha za to, że upupił polskich punków, koniecznie musicie zobaczyć film  Richarda Řeřichy. Jego bohaterowie zioną agresją i pogardą dla otoczenia nie tylko podczas koncertów. W urządzeniu demolki są skuteczniejsi niż ekipy wyburzeniowe, bez wyrzutów sumienia okradają staruszki, a na koniec urządzają sobie pisuar tam, gdzie inni zwykli jeść obiad i oglądać telewizję. Wymyślony przez angielskich rockmanów slogan "No Future"  jak ulał pasuje do rozrabiaków zza Żelaznej Kurtyny. "Opiekuńcze" państwo każe im zgiąć kark, a potem pracować od ósmej do szóstej, kusząc nagrodą w postaci wczasów w Bułgarii. Z czasem okazuje się, niestety, że poza prostą instrukcją autodestrukcji punk także nie ma za wiele do zaoferowania. Nawet miłość, która w podobnych historiach okazywała się najlepszym środkiem przeciwbólowym, tutaj wydaje się zbyt słaba. Gdzie się bohater nie obejrzy, tam widzi tylko drogę donikąd.

Řeřicha ma poczucie humoru i talent inscenizacyjny. Oba jego atuty widać najlepiej w scenach koncertowych – energetycznych, ciekawych wizualnie, wypełnionych dobrą muzyką. Podoba mi się też, że reżyser zachował zdrowy rozsądek, a także  w miarę uczciwie ocenił "stare, dobre czasy". W jego filmie młodość jest górna i chmurna, zagubiona i nieszczęśliwa. Nieściemniona.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones