Polskie kino musi się rozwijać - z Włodzimierzem Niderhausem, dyrektorem Wytwórni Filmów Dokumentalnych I Fabularnych, rozmawia PIOTR ŚMIAŁOWSKI
- Pamiętam pańską wypowiedź sprzed kilku lat, że WFDiF może sobie pozwolić na zainwestowanie w każdy projekt, który ją zainteresuje. Brzmiało to zaskakująco wobec wielu ówczesnych głosów, że nie ma pieniędzy na polskie filmy... Oczywiście, zawsze mamy trochę więcej projektów niż możemy zrealizować, ale zapewniam pana, że najlepsze scenariusze nie leżą na półce. Włączamy się także w produkcję innych studiów filmowych jako koproducenci. Chciałbym bardzo, aby Wytwórnia była również jak najczęściej inicjatorem wielu przedsięwzięć. Dlatego pracujemy nie tylko nad scenariuszami, które do nas trafią, ale również szukamy na tzw. rynku filmowym projektów czy choćby wstępnych pomysłów, które mogłyby przerodzić się w interesujący film.
- Przeglądając listę filmów zrealizowanych przez WFDiF w ostatnim czasie zauważyłem, że powoli zaczynają zdecydowanie dominować fabuły. Dlaczego? Ta tendencja nie jest stała. W ostatnich miesiącach tak się po prostu złożyło. Ogromny wpływ na produkcję filmów dokumentalnych w Polsce ma fakt, że ich potencjalnym dystrybutorem jest najczęściej telewizja publiczna, która stawia zawsze trudne warunki. To nie sprzyja ciągłemu poszukiwaniu nowych tematów czy środków wyrazu. Na podobne zabiegi może sobie pozwolić raczej Discovery czy Channel 4. Mogę jednak zdradzić, że w najbliższym czasie premierę będzie miało kilka dużych i ciekawych dokumentów z WFDiF:
"Kresy - arkadia i piekło" Wincentego Ronisza,
"Cień pod kamieniem" Tomasza Dobrowolskiego o
Witoldzie Rowickim w którym reżyser wykorzystał unikatowe zdjęcia filmowe z podróży
Rowickiego nakręcone przez samego dyrygenta na superósemce,
"Opowiem ci jak wrócę" Filipa Bajona o
Romanie Paszke,
"Wilcza 11" Aleksandry Domańskiej o fascynującym miejscu, jakim jest warszawska kamienica spod tego adresu,
"Victoria J.F. Kulczyckiego" o człowieku, który wykonując pewną misję specjalną wspomógł Victorię Jana III Sobieskiego pod Wiedniem, oraz pełnometrażowy film
Pawła Kędzierskiego "Cichociemni".
- Jednak wiele projektów filmów dokumentalnych wpływających do PISF-u ma za producenta prywatne firmy, które walczą właśnie przede wszystkim o innowacyjność, ciekawe tematy. Czy nie można zatem powiedzieć, że WFDiF oddaje pole innym? Bardzo się cieszę, że WFDiF ma konkurencję. To tworzy - jeśli można tak to ująć - zdrowe warunki na rynku. Produkcja filmów dokumentalnych rośnie, bo chociaż producenci nie mogą liczyć na duży zysk, chcą pełnić rolę swoistych mecenasów sztuki i budować swojej firmie coraz lepszą opinię. Myślę, że ta długofalowa strategia przyniesie jednak w efekcie wymierne zyski. Mimo to, nie wyobrażam sobie, by produkcja polskich filmów dokumentalnych mogła trwać i w pełni się rozwijać bez jakiegokolwiek udziału telewizji. Sama WFDiF jakoś by sobie poradziła, ale co z małymi producentami, którzy napotkają na przykład jakieś większe przeszkody? Prawdopodobnie padną. Dlatego telewizja publiczna powinna być bardziej skłonna do inwestycji. Tak jest zresztą w całej Europie. Wytwórnia stara się poprzez różne organizacje - na przykład Stowarzyszenie Filmowców Polskich czy Krajową Izbę Producentów Audiowizualnych - pertraktować z władzami telewizji w tej sprawie. Ostatnio panuje bardziej sprzyjająca atmosfera do tego rodzaju rozmów.
- A czy zysk, który czerpie Wytwórnia z działań pozaprodukcyjnych, a więc z wynajmu sprzętu czy powierzchni - na przykład realizatorom reklam - jest w jakiejś części przeznaczany na nowe projekty filmowe i pozwala WFDiF być bardziej niezależną? Oczywiście. Bo choć jest to margines naszej działalności, przynosi określony profit. Co roku zabiegam o to, by jak największa część pieniędzy zarobionych w ten sposób wsparła budżety naszych produkcji. Domyśla się pan jednak, że nie wszystkim to się musi podobać. Ten zysk mógłby być przecież zainwestowany w co innego w samej Wytwórni. Ale Rada Pracownicza wie także, że to właśnie inwestycja w produkcję stanowi dla nas prawdziwą szansę na rozwój i że warto na przykład stwarzać możliwości startu młodym twórcom. Ustaliliśmy zresztą, że co roku będziemy produkować co najmniej jeden debiut.
- Jakiś czas temu byłem na dyskusji "Co robić, żeby zrobić pierwszy film". Panel zorganizowało Stowarzyszenie FILM 1, 2 wspierające i zrzeszające twórców filmowych przed debiutem i tych, którzy przygotowują się do realizacji drugiego filmu. Rozmawiano przede wszystkim o relacji reżyser-producent. Konkluzje były jednak takie, że producenci rzadko interesują się projektami debiutantów, a jeśli już zdecydują się na ich realizację, stawiają warunki, które trudno zaakceptować. Muszę przyznać, że dziwią mnie podobne głosy. Wszędzie, gdzie bywam - a ostatnio byłem na przykład na spotkaniu studentów z producentami w Krakowie przy okazji uruchomienia regionalnego funduszu filmowego na 2008 rok - odnoszę wrażenie, że młodzi twórcy są za mało aktywni. Bo jeśli nawet wiedzą o pewnych możliwościach, które pozwoliłyby im zadebiutować, nie wiedzieć czemu - zwlekają z pierwszym krokiem. Mówiłem podczas tego spotkania, a także na festiwalu w Koszalinie, że każdy może przyjść do mnie ze swoim projektem lub pomysłem. Ale jakoś nie widzę tłumów. To ja muszę szukać młodych ludzi. I to jest największy paradoks.
- Jak słyszałem właśnie podczas dyskusji FILMU 1, 2 - młodzi obawiają się po prostu współpracy z zawodowymi producentami, wobec których są na słabszej pozycji w walce na przykład o ostateczny kształt scenariusza. A debiutanci są bardzo przywiązani do swoich tekstów... Proszę mi wierzyć, że w Wytwórni nikt nie chce skrzywdzić debiutantów ani niczego im narzucić. Oczywiście nie każdy scenariusz nadaje się do realizacji. Czasem zdarza się również tak, że tekst jest źle napisany, ale sam pomysł - niezwykły. Lecz po to jest w Wytwórni na przykład Jacek Kondracki, dyrektor dawnej Agencji Scenariuszowej, by omawiać z młodymi twórcami ich scenariusze i jeśli to niezbędne - wspólnie zastanawiać się nad jakimiś rozwiązaniami, które mogłyby polepszyć ostateczną wersję tekstu. Nie zdarza się bowiem nigdy sytuacja, by scenariusz bez żadnych poprawek kierowano do produkcji. Jednak - co podkreślam - to do debiutanta należy w Wytwórni ostateczna decyzja o ewentualnych zmianach i najlepiej, jeśli to on sam je wprowadzi, jeśli nie będą się oczywiście kłóciły z jego artystyczną koncepcją. Każdy filmowiec musi ponadto pamiętać, że kino jest w gruncie rzeczy dziwną dziedziną, w której obrębie sztuka spotyka się z biznesem. I jeżeli producent inwestuje w projekt debiutanta na przykład dwa miliony złotych, to w istocie bardzo dużo ryzykuje i ma prawo oczekiwać, by gotowy film zainteresował widzów.
- Na ostatnim festiwalu w Gdyni dużym powodzeniem cieszył się "Ogród Luizy" Macieja Wojtyszki,,Maciej Wojtyszka. WFDiF była producentem tego filmu. Imponująca była jednak także lista koproducentów: KADR, OKO, PERSPEKTYWA, TOR, ZEBRA, a więc najważniejsze studia filmowe w Polsce. Reżyser żartował podczas konferencji prasowej, że scenariusz "Ogrodu..." autorstwa Witolda Horwatha był po prostu tak dobry, że szefowie studiów nie mogli się nie zgodzić na współpracę przy jego realizacji. Czy rzeczywiście rozmowy produkcyjne były tak łatwe? Te sprzyjające dla
"Ogrodu..." okoliczności zrodziły się - jak to zwykle w podobnych sytuacjach bywa - trochę przypadkiem. Miałem interesujący tekst, który jak najszybciej chciałem skierować do produkcji. Brakowało mi jednak pewnej kwoty, abym mógł zamknąć budżet. Złożyłem więc scenariusz u szefów wszystkich studiów. Okazało się, że każdego z nich zainteresował ten projekt i wspólnie zgodzili się go dofinansować, mimo iż studia te na co dzień trochę ze sobą konkurują. W tym przypadku zwyciężyła po prostu swoista solidarność, by zekranizować świetny scenariusz. W napisach filmu niesamowicie wyglądają obok siebie nazwiska
Chmielewskiego,
Kawalerowicza,
Machulskiego,
Morgensterna i Zanussiego! A efekt premiery w Gdyni był taki, że film otrzymał Nagrodę Specjalną Jury, a
Marcin Dorociński, który zagrał główną rolę - Specjalną Nagrodę Aktorską. Nawiasem mówiąc, ostatni festiwal był w ogóle bardzo udany dla Wytwórni. Większość filmów, które produkowaliśmy lub przy których byliśmy koproducentami, została nagrodzona:
"Sztuczki",
"Wszystko będzie dobrze",
"U Pana Boga w ogródku".
- Czy jest szansa, że przy kolejnych projektach uda się panu namówić do współpracy tyle studiów filmowych, co przy "Ogrodzie Luizy,,Ogród Luziy"? Nie wiem czy koledzy będą tak zgodnie odpowiadać na moje następne propozycje. Na pewno będę się starał ich do tego namówić, bo sukces
"Ogrodu..." pokazał, że jest to niezły sposób, by kręcić filmy. WFDiF rozpoczęła niedawno produkcję filmu
Ryszarda Bugajskiego o generale Fieldorfie - "Nilu". Wprawdzie na razie realizujemy ten projekt sami, lecz wkrótce zaczniemy szukać koproducentów. Niewykluczone, że właśnie w związku z filmem
Bugajskiego zwrócę się z prośbą o pomoc do wspomnianych studiów filmowych.
Film o generale Fieldorfie to ogromne przedsięwzięcie, które wymaga na przykład odtworzenia pejzażu wojennej i powojennej Warszawy, także wielu wnętrz z tamtego okresu. Czy możliwa jest budowa choćby fragmentów dekoracji na terenie Wytwórni, czy scenograf będzie musiał raczej adaptować współczesne miejsca stolicy? W Wytwórni zostaną wybudowane na przykład dekoracje cel więziennych, w których przetrzymywano generała przed śmiercią, w czasie "procesu". Sceny rozgrywające się w mieście - na przykład bardzo skomplikowana sekwencja zamachu na Kutscherę - muszą jednak zostać nakręcone w autentycznych miejscach, z których trzeba będzie usunąć wszelkie ślady współczesności. Podobne problemy realizacyjne nie znikną, dopóki nie zostanie wybudowane miasteczko filmowe.
- Jest pan więc zwolennikiem tezy, że miasteczko będzie się z Wytwórnią uzupełniać. Pojawiają się jednak głosy, że jego budowa zepchnie WFDiF na drugi plan... Miasteczko i Wytwórnia w żaden sposób nie będą ze sobą konkurować. Ten obiekt musi powstać, by zapewnić polskim filmowcom jak najbardziej nowoczesne warunki do pracy, a widzom - jak najlepsze wrażenia w kinie. Jak już wspomniałem - w halach Wytwórni nie ma miejsca na wielkie dekoracje, nie możemy także stosować efektów pirotechnicznych. Dlatego chciałbym, aby w miasteczku powstała na przykład stała dekoracja przedstawiająca kwartał ulic przedwojennej Warszawy, a obok dekoracja tego samego kwartału ulic, ale już zburzonego. Oczywiście pewne elementy tej swoistej instalacji byłyby transformowalne, aby w kilku filmach nie powtarzał się ten sam widok.
- Pierwszymi projektami, które zostaną zrealizowane w miasteczku, będą filmy o Powstaniu Warszawskim na podstawie scenariuszy, które wygrały konkurs zorganizowany przez PISF: "1944: Warszawa" Steckiego i Zatwarnickiego oraz "Ostatnia niedziela" Gajewskiego i Nowakowskiego. W tych filmach dekoracja, o której pan mówi, z pewnością byłaby użyta. Ale czy później nie stałaby się po prostu niepotrzebna? Na pewno nie. W planach jest przecież także serial
Juliusza Machulskiego o Janie Nowaku-Jeziorańskim, powstają projekty kolejnych filmów historycznych. Poza tym skala zmienności tej dekoracji byłaby na tyle duża, że można by także kręcić tam filmy bardziej współczesne, których akcja rozgrywa się po prostu w mieście.
- A co sama Wytwórnia mogłaby zaproponować miasteczku? Generalnie założenie jest takie, by w miasteczku kręcono zdjęcia, a u nas prowadzono wszystkie prace postprodukcyjne, a więc montaż, udźwiękowianie, kopiowanie itd. Mamy nowoczesny sprzęt i nie ma powodu, by podobne urządzenia kupować dla miasteczka. Taki układ ma ponadto inną ważną zaletę: jeśli aktor ma występ w radiu albo próbę w teatrze, to na popołudniowe nagranie postsynchronów bliżej ma na Chełmską niż do miasteczka, które będzie w Nowym Mieście, osiemdziesiąt kilometrów od Warszawy...Nie mogę również nie wspomnieć, że budowa miasteczka jest ogromną szansą, by zagraniczne ekipy filmowe zaczęły w końcu przyjeżdżać na zdjęcia do Polski, co rodzimej kinematografii przyniosłoby bardzo duże zyski. Wierzę, że prześcigniemy pod tym względem Czechów, Węgrów czy Rumunów i dlatego będę dążył do tego, by nasze miasteczko powstało jak najszybciej.
- Na stronie internetowej Filmoteki Narodowej przeczytałem niedawno, że na mocy Ustawy o Kinematografii archiwum WFDiF zostało w całości przejęte przez Filmotekę. Jak na dobrą sprawę wygląda więc teraz - szeroko pojmowany - proces zarządzania tymi materiałami? Kierują tym ci sami ludzie, którzy wcześniej robili to w ramach WFDiF. Filmoteka sprzedaje licencje na emisję tych filmów lub kronik. Wytwórnia i PISF dzielą się zyskami po połowie. Sama Filmoteka dostaje natomiast prowizję oraz dotację na prace związane z archiwum.
- Od wielu lat mówi się o konieczności uchronienia taśm przed postępującym, niestety, zużyciem. Czy planowana jest na przykład digitalizacja? - Tak, ale musi być opracowany ogólnopolski program, który ustaliłby zasady digitalizacji nie tylko dla materiałów z WFDiF. Zapisy cyfrowe muszą mieć bowiem wspólną rozdzielczość i inne parametry. Nie wiadomo na razie również, jaki byłby los oryginałów. Wytwórnia jest już teraz gotowa - pod względem technicznym - do przeprowadzenia digitalizacji: kupiliśmy odpowiedni sprzęt, wykształciliśmy ludzi do jego obsługi. Problemem są natomiast koszty. Proces restauracji obrazu odbywa się bowiem klatka po klatce. W przypadku pełnometrażowego filmu trwa to często ponad rok. Swoistą próbą była obróbka cyfrowa
"Kanału" Andrzeja Wajdy. Teraz zaczęliśmy prace na
"Krzyżakami" Aleksandra Forda. Jednak te działania to jedynie faza wstępna do szerokiego ogólnopolskiego programu digitalizacji, w który WFDiF jak najaktywniej się włączy. Fakt, że zbiory wielu wytwórni znajdą się do 2010 roku w dyspozycji Filmoteki, pozwoli tej instytucji - w imieniu wielu podmiotów - ubiegać się o środki nawet z Unii Europejskiej. To długa droga, ale trzeba zacząć jak najszybciej.