Recenzja filmu

Antropocen: Epoka człowieka (2018)
Jennifer Baichwal
Edward Burtynsky

Człowiek zwany rozumnym

"Antropocen" chce objąć wszystko, lecz faktycznie mówi niewiele. W dodatku robi to tak, jakby uczucia anonimowych sprawców były tu najważniejsze. Odpowiedzialność i nadzieja – te dwa katalizatory
Broniących Ziemię przed nadmierną eksploatacją można podzielić na dwa obozy: wyrozumiałych nauczycieli i bezlitosnych prześladowców. Jeśli rozwój cywilizacji i techniki nie tylko ułatwia życie ludziom, ale stanowi zagrożenie dla reszty geosystemu, to postawa tych pierwszych – cierpliwe tłumaczenie rezultatów ludzkiej drapieżności – może wydawać się sensownym rozwiązaniem. Do czasu. Panujący dziś naukowy konsensus nie pozostawia wątpliwości, że ekologiczna apokalipsa już się zaczęła – i to my jesteśmy jej sprawcami. Samo pokazywanie efektów rozpałętania się człowieka nie wystarczy do zmiany status quo.

Po takim wyznaniu wiary nie mogę przyklasnąć "Antropocenowi: epoce człowiekaJennifer Baichwal, Nicholasa de Penciera i Edwarda Burtynsky'ego. Trzecia część nieformalnej trylogii o Ziemi (po "Sfabrykowanym krajobrazie" i "Wodnych znakach") składa się na multidyscyplinarny projekt badający wpływ ludzkości na stan, dynamikę i przyszłość planety. Jako że trudno o dostęp do anglojęzycznych artykułów i wystaw fotograficznych za oceanem, występujący solo dokumentalny wideoesej kojarzy się raczej z artystowską ciekawostką niż z pełnoprawną wypowiedzią. Jeśli coś bada, to przede wszystkim medytacyjne zapędy twórców.

Opowiadając o tytułowej erze – z człowiekiem w roli napędu i niszczyciela – twórcy łączą w jeden dyskurs etykę z estetyką. Umieszczane w geometrycznych, fraktalnych kadrach największe kamieniołomy Europy, ciągnące się przez dziesiątki kilometrów tunele, wysypiska wielkości miast, aglomeracje gęste jak mrowisko, zbielałe rafy koralowe, dzielnice naftowe rodem z "Blade Runnera", kopalnie potasu w Uralu czy stawy litu na Atakamie ukazują zdradziecko-hipnotyczny urok spustoszeń czynionych przez ludzi. Ceniony fotograf Edward Burtynsky wyraźnie odciska autorskie piętno na filmowej formie. Ponownie sprzeciwia się fotograficznej koncepcji "decydującego momentu". Kręcąc z dronów, helikopterów, wysokich platform i naturalnych wzniesień terenu, ukazuje nieruchome piękno zagarniętych przez człowieka połaci i rosnącą w wykładniczym tempie skalę zniszczeń. Mam wątpliwość, czy kontemplacyjna niespieszność tych przedstawień przypadkiem nie usypia aktywisty w każdym z nas. Czy to dobrze, że twórcy pokazują, zamiast nami wstrząsnąć? Takie oczywiście ich prawo. Jako filmowa całość porozrzucane kadry przypominają jednak czarną dziurę bez dna: wykontemplować można się z niej wszystko, lecz trudno wyciągnąć z niej coś konstruktywnego.

W tym konkretnym momencie historii (również historii kina) "Antropocen" wydaje mi się nie na miejscu. Słuszne hasła na ustach filmowców stoją w pewnej sprzeczności z intelektualnym lenistwem ich utworu. Za późno na mówienie o konieczności refleksji i tylko o niej. "Musimy się nad tym zastanowić", powiedział kapitan o tonącym statku... W ostatnich sezonach sam tylko Netflix udostępnia po kilka dokumentów całościowo i merytorycznie ujmujących poruszane tu, lecz pozostające w luźnym związku tematy. Opowieści o relacjach indywidualnych konsumentów i różnych gałęzi gospodarki z ekologią bezpośrednio uczą, jak każdy z nas tu i teraz może ograniczyć negatywne zmiany. W filmie kanadyjskich dokumentalistów nawet wrażliwy komentarz Alicii Vikander nie przynosi poznawczej satysfakcji. Z ciekawostką dotyczącą długości wybetonowanego wybrzeża Azji wiele nie zrobimy – a, piszę to bez przesady, dostajemy niewiele więcej. Ekstremalnym przykładem powierzchownej zadumy są kilkusekundowe ujęcia paru gatunków wraz z komunikatem o ich zagrożeniu; podręcznik biologii podstawówkowicza wzbudza więcej ekologicznej empatii, że o informacyjnej wartości nie wspomnę. Narracja zatrzymuje się zatem wpół drogi: zaburzając kontemplację niemych obrazów, wzbudza apetyt, lecz ostatecznie pozostawia poznawczy niedosyt.

Ukazując odległe zjawiska z człowiekiem jako ich wspólnym mianownikiem, twórcy nie podejmują się odkryć przed nami sieci naczyń połączonych. Ktoś powie, że cenią inteligencję odbiorców. Obawiam się, że nie tylko w podejrzliwych laikach, ale i w myślących o ekosystemie umiarkowanych konsumentach tak podana mieszanka tematów może wcale nie wzbudzić poczucia winy z powodu konkretnych postępków; o konieczności działania i podjęcia oddolnych zmian ni widu, ni słychu. "Antropocen" chce objąć wszystko, lecz faktycznie mówi niewiele. W dodatku robi to tak, jakby uczucia anonimowych sprawców były tu najważniejsze. Odpowiedzialność i nadzieja – te dwa katalizatory ekologicznej poprawy świata – są tu tylko przebłyskiem, a nie bodźcem, który wzbudziłby chęć działania. Trudno jest napisać scenariusz ratowania świata (lub chociaż najbliższej okolicy); znacznie łatwiej zlecić cały świat (zostawiając po sobie trochę śladu węglowego) i kontemplować obrazki, trwożliwie kiwając przy tym głową. Ironista mógłby twórcom przypisać dewizę: "Gdy jeden człowiek upadnie, drugi powinien się przejąć". Tu, rzecz jasna, upada nie tylko człowiek, lecz cały ekosystem.
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?