Recenzja filmu

Doktor Strange w multiwersum obłędu (2022)
Sam Raimi
Waldemar Modestowicz
Benedict Cumberbatch
Elizabeth Olsen

Dziwny jest ten świat

Sam Raimi, człowiek, bez którego horror i superbohaterska popkultura wyglądałyby dzisiaj inaczej, nie tylko nie daje się zakopać, ale wręcz świetnie się bawi w wielkiej piaskownicy studia: zlepia
Dziwny jest ten świat
W rozmowach o produkcjach Marvel Studios od dawna dominuje raczej narracja ekonomiczna: zamiast natchnionej analizy psychologicznych niuansów ekranowych postaci i zdolnych je wyrazić środków artystycznych, stawiamy raczej na biznesowe poczynania wielkiej korporacji. Nie trzeba być Martinem Scorsese, by zauważyć, że wytwórnia przypomina robota napędzanego algorytmami, a każdy jej film jest zazwyczaj konsekwencją i zapowiedzą kolejnych. Smutna prawda bywa więc taka, że producenckie obietnice potrafią budzić większe emocje niż seans finalnego dzieła. Nie sposób uciec od tego kontekstu i tym razem, gdy sequel perypetii tytułowego bohatera nawiązuje do potyczek ferajny towarzyszących mu herosów (od "Avengers: Endgame", po "Spider-Mana: Bez drogi do domu"), a na dokładkę okazuje się bezpośrednią kontynuacją wciąż niedostępnego dla polskich widzów serialu dziejącego się w tym samym uniwersum ("WandaVision"). Ktoś złośliwy powie, że tytuł najnowszej produkcji - "Doktor Strange w multiwersum obłędu" - podsumowuje strategię wytwórni żerującej na naszym czasie wolnym. I ten ktoś będzie miał rację. Tym przyjemniejsza jest więc refleksja, że w piramidzie franczyzowych zależności rzeczone "multiwersum obłędu" trafnie opisuje autorską osobowość stojącego za kamerą reżysera.



Sam Raimi, człowiek, bez którego horror i superbohaterska popkultura wyglądałyby dzisiaj inaczej, nie tylko nie daje się zakopać, ale wręcz świetnie się bawi w wielkiej piaskownicy studia: zlepia wątki z III i IV fazy MCU, rzeźbi kształty znane fanom jego horrorów w tekście Michaela Waldrona (scenarzysty "Lokiego"), a przy okazji pomysłowo testuje ograniczenia kategorii wiekowej PG-13. Mówiąc krótko, pozostaje starym, dobrym Raimim, twórcą trylogii o "Martwym złu"; naszym kumplem snującym opowieści z dreszczykiem, którego bozia obdarzyła cudownie niepoprawną wyobraźnią, wizualnym talentem i makabrycznym poczuciem humoru. Oczywiście, z seansu nowego "Doktora" najszczęśliwsi wyjdą geekowie zaczytujący się w oryginalnych komiksach. Muszę jednak przyznać, że to nie zjeżdżające z taśmociągu easter eggi, litania powiązań i gościnne występy niezliczonych trykociarzy sprawiły mi największą radochę, a właśnie przełamanie adresowanej do każdego i do nikogo Marvelowej konwencji. Raimi wkłada lepki kij we wzniesione przez tysiące robotnic mrowisko i patrzy, ki diabeł z mrowiska wypełznie. Taki z niego świntuch!



Podczas gdy wymuszana przez PR wytwórni obsesja nawiązań często realizuje się kosztem przypadkowego widza, nowa historia nie ma wysokiego progu wejścia. Ekspozycja ogranicza się tu do kluczowego minimum, a linia fabularna - do czytelnej dla wszystkich gonitwy za magicznymi artefaktami i ucieczki Słabszych Dobrych przed Silnym Złym. W całym "pomiędzy" dostajemy nieprzerwany festiwal wizualnych atrakcji. Charakterystyczny styl Raimiego wymaga od nas odrobiny luzu i poczucia (czarnego) humoru. Słabość do tandetnych one-linerów też może się przydać. Z autorskiego katalogu reżysera dostajemy przekrzywione, wzbudzające grozę zbliżenia, punkty widzenia w pierwszej demonicznej osobie, wypełzające ze ścian i podziemi dłonie, wściekłe czarownice, gnijące zombie oraz fruwające demony. Wśród scen, które mógł nakręcić tylko twórca "Wrót do piekieł", jest też, jakżeby inaczej, wypływająca gałka oczna (horrorowa nostalgia pełną gębą!) Z kolei mentalne supermoce (anty)bohaterów pożenione z centralnym motywem wieloświata sprawiają, że na sali kinowej usłyszeć można brzdęk uderzających o podłogę szczęk, a oczy widzów wyrabiają poczwórny etat. Z głośników słychać deliryczną ścieżkę dźwiękową Danny’ego Elfmana, a na ekranie dzieją się cuda: natura przybija do ściany prawa fizyki, geometryczne kalejdoskopy rodem z grafik M.C. Eschera sąsiadują ze strachami Beksińskiego, a istota ludzka potrafi zamienić się w żywego kleksa lub w swoją animowaną wersję. Bywają tu stymulujące intelektualnie pomysły na alternatywne rzeczywistości, niemniej jednak przyznać trzeba, że szalone tempo, lekki humor i jeszcze lżejsza psychologia postaci sumują się w jednorazową rozrywkę dla oczu. Moje oczy tańczyły z radości.



Na karuzeli atrakcji najlepiej odnajduje się Benedict Cumberbatch jako człowiek-kalkulator i dystansujący się od ludzi narcyz. Wątki nieszczęśliwej miłości dr. Stephena, furiackiego gniewu matki opłakującej własne dzieci (Elizabeth Olsen jako Scarlet Witch) oraz samotności obdarzonej niechcianą supermocą nastolatki (Xochitl Gomez) układają się w uniwersalną opowieść o szczęściu, które może posiniaczyć sumienie. Morał to może słuszny, lecz umówmy się: w kinowym uniwersum Marvela od morałów ważniejsze są mrugnięcia oczkiem, a u Raimiego jeszcze ważniejsze jest tego oczka wyłupywanie. Nie odwracajcie wzroku! 
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones