Nigdy nie przypuszczałem, że doczekam chwili, w której film o zmutowanych superbohaterach dostanie Oscara. Po obejrzeniu "X-Men: Pierwsza klasa" dochodzę do wniosku, że ten czas jest już bliski. 20th Century Fox powinno ozłocić Matthew Vaughna i Bryana Singera. Żaden film na podstawie komiksów Marvela nie był tak dobry.
Nie, tym razem jeszcze Oscara nie będzie (tak myślę). Ale twórcy byli naprawdę blisko. Być może, gdyby pozostali przy pierwotnym pomyśle "X-Men Origins: Magneto", Oscar mieliby jak w banku. Tak się bowiem składa, że wątek Magneto jest największą zaletą całego filmu. To nie jest po prostu adaptacja jakiegoś tam komiksu, lecz głęboko ludzka przypowieść o człowieku, który wycierpiał więcej, niż mógł znieść, lecz za mało, by umrzeć. Podobnie jak Charles, widząc cierpienie Erika Lehnsherra, chcemy wyciągnąć ręce i pocieszyć go, ukoić jego ból. Jednak nikt nie ma takiej mocy. Erik jest tragicznym bohaterem, który pragnąc dobra, nie potrafi nie czynić zła. I co najgorsze, jest tego w pełni świadomy.
Nie mogę wyjść z podziwu nad grą Michaela Fassbendera. To bezsprzecznie jedna z jego najlepszych kreacji. Nie wierzę, że jest to ten sam facet, który jeszcze nie tak dawno wywoływał u mnie uśmiech zażenowania, kiedy oglądałem go w "Nienasyconym". W "X-Men: Pierwsza klasa" pokazał wszystkie swoje atuty, dzięki którym w kinie artystycznym znany jest od lat. Nie odpuścił sobie roli mutanta i stworzył bardzo prawdziwy portret człowieka straconego.
Jednak nie tylko on nie odpuścił sobie roli. W zasadzie nikt w tym filmie nie gra w sposób typowy dla kina o superbohaterach. Zamiast przerysowania, ironii i dystansu mamy bardzo wiarygodne kreacje. Łatwo widzowi zapomnieć, że są mutantami, nawet wtedy gdy popisują się swoimi mocami. Najlepiej widać to w przypadku Raven, która nie jest błękitnym symbolem seksu, jakim była bohaterka Rebeki Romijn. Jennifer Lawrence kreuje zagubioną nastolatkę, która próbuje odnaleźć swe miejsce w świecie i dopiero musi nauczyć się akceptować samą siebie. Ciekawie pokazano też Charlesa. To postać równie paradoksalna jak Erik. Jest pełnym empatii idealistą, który pragnie dla mutantów jak najlepiej. Dorastając w cieplarnianych warunkach lordowskiej posiadłości, nie rozumiał jednak tak naprawdę rozterek i pragnień "zwyczajnych" mutantów. Jego ignorancja w równie wielkim stopniu przyczyni się do rozłamu wśród mutantów, co nieokiełznana mentalność ofiary zżerająca Magneto od środka.
Kluczem do sukcesu "X-Men: Pierwszej klasy" jest oparcie fabuły na rozbudowanych, wiarygodnych postaciach. Efekty specjalne, których jest dość sporo, pełnią rolę służebną. Wyjątkiem jest scena finałowa rozgrywająca się u wybrzeży Kuby, kiedy to otrzymujemy prawdziwy festyn popisów speców od efektów. Całość okraszona została lekkim, ciepłym humorem. W sumie otrzymaliśmy pasjonujące widowisko z zaskakującą, jak na tego rodzaju kino, głębią. Jak dla mnie bomba.
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu