Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Rachunek+zysk%C3%B3w+i+strat-139852
GORĄCZKA ZŁOTA

Rachunek zysków i strat

Podziel się

W najnowszej odsłonie cyklu "Gorączka złota" Jakub Socha pisze dla nas o dokumencie Davida Attenborough "Życie na naszej planecie", przyrodzie przegrywającej z człowiekiem i sensie podróżowania.

W najnowszej odsłonie cyklu "Gorączka złota" Jakub Socha pisze dla nas o dokumencie Davida Attenborough "Życie na naszej planecie", przyrodzie przegrywającej z człowiekiem i sensie podróżowania. 

***

W dokumencie "David Attenborough: życie na naszej planecie", który niedawno pojawił się na Netfliksie, brytyjski podróżnik mówi: będzie jeszcze gorzej. Ekran zalewają wizualizacje przyszłości: martwe zwierzęta i oceany, metan uwalniany z wiecznej zmarzliny, która zdążyła już stopnieć, całe kontynenty w ogniu. To tylko wróżby, nikt nie potrafi przewidzieć przyszłości, powie jeden z drugim, odganiając obrazy katastrofy jak namolną muchę. Ale ta katastrofa już jest, nie trzeba wybiegać do przodu, widać ją na wielu obrazkach. Dwa z brzegu, które zjawiają się w filmie: orangutan na czubku pozbawionego liści, umierającego drzewa, ostatniego, które przetrwało proces wycinania puszczy i zalesiania  w jej miejscu drzew palmowych. Stado lwów morskich, które spada na skały, gdzie kiedyś leżał śnieg, roztrzaskujące o te skały aswoje wielkie ciała – dogorywające na tych skałach w kałużach własnej krwi. Ich śmierć Attenborough pokazał uczestnikom Szczytu Klimatycznego w Katowicach. Widzimy, jak pięknym paniom i pięknym panom w oczy zagląda przerażenie, łzy ciekną im po policzkach, niektórzy przykładają jedwabne szale do ust, żeby zdusić szloch. Jakby ludzi można było obudzić jedynie pałką.

Sir David Attenborough nie jest jednak Larsem von Trierem, pałki używa z umiarem. W dokumencie pokazuje, ile ludzie zaprzepaścili; to, że kiedyś było lepiej. Kolejne segmenty przedzielają czarne plansze, na których idą najpierw rok, a potem trzy kategorie: liczba ludności, stężenie CO2 w atmosferze, procentowy dzikich terenów na Ziemi. 93-letni Attenborough cofa się do swojego dzieciństwa, stamtąd skacze do dnia dzisiejszego. Na każdej kolejnej planszy liczba ludności i stężenie CO2 rośnie, procent dzikich terenów maleje. Im narracja staje się bardziej dramatyczna, tym mocniej po głowie obija się obraz młodego Attenborough, który w krótkich spodniach khaki, pod rękę z tubylcami, zapuszcza się z uśmiechem na ustach w nieznane fragmenty globu. Niezawłaszczone przez masową turystykę, nieopisane, niezadeptane, niedostępne. Prawdziwa przygoda trochę z ducha podróży do Bengalu, opisywanej przez Heinricha Heineho, którą poeta odbył, jeszcze zanim wynaleziono aparat fotograficzny. Heinego frustrowało to, że nie potrafił porozumieć się z cudzoziemcami, aż wpadł na pomysł: "Wreszcie znalazłem sposób, by wyrazić moje przyjacielskie nastawienie. Z szacunkiem i wyciągając rękę jak do pozdrowienia zawołałem Mahomet!. Nagła radość rozjaśniła ciemne twarze obcych ludzi, z powagą skrzyżowali ramiona i w odpowiedzi wykrzyknęli Bonaparte!". Anegdota znaleziona w "Małej historii fotografii" Borisa von Brauchitscha sąsiaduje w książce ze słynnym cytatem z Susan Sontag: "Fotografowanie oznacza przywłaszczanie sobie fotografowanych obiektów. Oznacza określony stosunek do świata, który zakłada jego poznanie, a co za tym idzie – władzę nad nim".

Chodzą za mną właśnie te obrazki egzotycznego świata, który najwyraźniej poradziłby sobie bez tego, że nie zostałby odkryty (i sfotografowany) przez białego człowieka. W "Tonym Haliku" Marcina Burhardta znajdziemy niemalże identyczne ujęcia jak te z młodym Attenborough – młody Halik w otoczeniu ludzi z indiańskiego plemienia, sprawiających wrażenie, że nigdy wcześniej nie widzieli człowieka o odmiennym kolorze skóry. Albo jeszcze lepiej – Halik wraz z rodziną przemierzający obydwie Ameryki w czerwonym Land Roverze, którym pruje przez dziewiczą dżunglę, a potem przywozi jej obrazy mieszkańcom Nowego Jorku i innych metropolii. Umowa jest jasna: on jeździ, oni konsumują jego zdjęcia i płacą mu za nie. Halik jest zadowolony, choć zarówno w dżungli, jak i na nowojorskich ulicach jest traktowany jak kosmita. Jego filmy i fotoreportaże to pocztówki z przeszłości, gdy podróżnicy byli egzotycznymi stworami, przywożącymi ze sobą informacje ze świata, który wydawał się odległy i niebezpieczny na tyle, że mało komu chciało ruszać się w drogę. Pocztówki, które niebezpieczeństwo tego świata jakoś jednak obłaskawiały. Podobne wysyłał Bruce Chatwin, chociaż oczywiście jego wyrafinowane książki eseistyczno-podróżnicze, te jaja Fabergé współczesnej literatury, ciężko porównać do kręconych chałupniczą metodą reportaży Halika.

W swoim najnowszym filmie, "Nomada. Na tropie Brucea Chatwina", Werner Herzog, czego można się domyślić już po samym tytule, podąża śladem Brytyjczyka. Nikt by się lepiej do tej roboty nie nadał. Obaj panowie przyjaźnili się, Herzog zrobił fabułę na podstawie powieści Chatwina, Chatwin dał Herzogowi swój ulubiony skórzany plecak, z którym przeszedł cały świat, Herzog też był w niejednym miejscu, w zasadzie ciągle jest w drodze, anegdoty o tym, jak udał się w podróż na piechotę przez pół Europy, bo wierzył, że w ten sposób pomoże wyzdrowieć Lotte Eisner, znają pewnie wszyscy. Chatwin przez lata planował książkę o nomadyzmie (której ostatecznie nigdy nie napisał), ale czy on sam był nomadą? Jasne, podróżował, ale czy naprawdę jego życie było w jakikolwiek sposób podobne do życia afrykańskiego plemienia nomadów Wodabe, bohaterów jednego z dokumentów Herzoga, ostatniego filmu, jaki Chatwin zobaczył przed śmiercią? Autor "Pieśni stworzenia" wiódł jednak życie uprzywilejowanie, podróż nigdy nie była dla niego koniecznością, jeżeli już, to wewnętrzną potrzebą, kaprysem. Książkę o nomadach zachodniej cywilizacji nie tak dawno napisała Jessica Bruder. Nazywa się ona "Nomadland" i opowiada o ludziach, których nie stać, żeby się zatrzymać, przemierzających Amerykę w swoich vanach i pickupach w poszukiwaniu tymczasowej, słano płatnej pracy. Chloé Zhao oparła na niej swój najnowszy film, za który dostała główną nagrodę na festiwalu w Wenecji.  

Rewersem świata przedstawionego przez Bruder jest podróż w wypasionym kamperze, w ciuchach Carhartta, z towarzystwem drona, który kołuje nad brodatym, wrażliwym odkrywcą i w rozdzielczości 4K filmuje go z lotu ptaka, gdy ten z zadumą, słabo maskowanym zadowoleniem i natchnieniem przeżywa świat. Doskonałym przykładem takiej jazdy są "Dzienniki północne" Dario Acocelli, dokumentalny zapis podróży po Stanach, którą odbył włoski pisarz, Paolo Cognetti. Cognetti wyrusza w drogę śladami swoich literackich bohaterów: Raymonda Carvera, Ernesta Hemingwaya. Podróżuje w towarzystwie swojego kolegi artysty, co rusz wygłasza sentymentalne kawałki i masturbuje się swoją udręczoną przez cywilizację duszą na dachu autobusu, w którym umarł Chris McCandless, bohater "Into the Wild".

Oglądając "Dzienniki północne", przypomniałem sobie scenę z jednego ze starych dokumentów Herzoga, gdzie opowiada, że dotarł z kamerą do prawdziwego piękna, ale było ono tak wielkie, tak wzniosłe, że postanowił nie pokazywać go na ekranie, czuł bowiem, że byłoby to w jakiś sposób obsceniczne. Czy Cognetti naprawdę musiał z nami dzielić się swoim pięknem i wlewać kolejne wiadro obrazów do morza obrazów, w którym i tak już pływamy. Pewnie nie musiał, ale z drugiej strony wszystkie te nawoływania, żeby może powstrzymać się z ich produkcją, przypominają połajanki tych, którzy oblecieli świat z pięć razy dookoła, a teraz mówią, że martwi ich ślad węglowy i sugerują, że może nie powinniśmy już latać. Cognetti pewnie też chce być podróżnikiem, tak jak Halik, mamy mu tego zabronić? Wiadomo przecież, że produkuje kolejne obrazy, żeby je sprzedać i pewnie zarobić na kolejną wyprawę. Kto potrafi zatrzymać ten powtarzający się schemat? Wiadomo: czas.

*

Dokument z Attenborough rozpoczyna się od wizyty w Czarnobylu. Okazuje się, że do Czarnobyla, gdzie wydarzyła się jedna z największych katastrof ekologicznych XX wieku, wracają zwierzęta. Gdy wynieśli się stamtąd ludzie, przyroda nagle odżyła. Jaka to dla nas pociecha, mała czy duża? 
13